Kobieta przetłumaczyła ostatnie zdanie. Paul przyglądał się Dadgarowi. Rysy Irańczyka znowu skamieniały. Powiedział coś w farsi.
– Zobaczymy się teraz z następnym – przetłumaczyła pani Nourbash. Paul wytrzeszczył na nią oczy.
Uświadomił sobie, że niepotrzebnie strzępił język. Równie dobrze mógł recytować wierszyki dla dzieci. Dadgar był niewzruszony.
Paul był głęboko przygnębiony. Leżał na materacu patrząc na zdjęcia Karen i Ann Marie, które przyczepił do spodu górnej pryczy. Bardzo mu ich brakowało. Fakt, że nie mógł się z nimi zobaczyć, uzmysłowił mu, że poprzednio ich obecność uważał za coś oczywistego. Również i Ruthie. Spojrzał na zegarek – w Stanach był teraz środek nocy. Ruthie zapewne śpi, sama w wielkim łóżku. Jakże byłoby cudownie położyć się obok niej i wziąć ją w ramiona. Porzucił tę myśl – rozczulanie się nad sobą tylko pogarszało sprawę. Nie musiał się o nie martwić. Były poza Iranem, poza zasięgiem niebezpieczeństwa i cokolwiek by się z nim stało, Perot zaopiekuje się jego rodziną. To było dobrą stroną Perota. Wymagał wiele – był chyba najbardziej wymagającym pracodawcą na świecie – ale kiedy szukało się w nim oparcia, był jak opoka.
Paul zapalił papierosa. Było mu zimno. Nigdy się nie mógł ogrzać w tym więzieniu. Czuł się zbyt przygnębiony, aby cokolwiek robić. Nie miał ochoty iść do „Chattanooga” i na herbatę, nie miał ochoty oglądać bełkotu dziennika telewizyjnego, nie miał wreszcie ochoty grać w szachy z Billem. Nie chciało mu się iść po nową książkę do biblioteki. Przeczytał „Ptaki ciernistych krzewów” Colleen McCullough. Uznał tę powieść za bardzo wzruszającą. Mówiła o kilku pokoleniach rodzin i dzięki niej zaczął myśleć o swojej rodzinie. Główną postacią był ksiądz – Paul, jako katolik, doskonale mógł go zrozumieć. Przeczytał książkę trzy razy. Przeczytał również „Hawaje” Jamesa Michenera, „Port lotniczy” Artura Haileya i „Księgę rekordów Guinessa”. Nie miał ochoty na żadną książkę więcej.
Czasami myślał, co będzie robić, kiedy stąd wyjdzie, i pozwalał, aby jego myśli krążyły wokół ulubionych zajęć – żeglarstwa i wędkarstwa. Ale to tylko potęgowało jego przygnębienie.
Nie mógł przypomnieć sobie w swoim dorosłym życiu takiej chwili, w której nie miałby co robić. Zawsze był zajęty. W biurze przeważnie starczało mu pracy na trzy dni naprzód. Nigdy, nigdy nie zdarzyło mu się leżeć, palić papierosa i zastanawiać się, czym, u diabła, mógłby się zająć!
Najgorsze jednak było uczucie bezradności. Choć zawsze był tylko podwładnym, który jechał tam, gdzie wysyłał go przełożony, i robił to, co mu kazano, to zawsze wiedział, że w każdej chwili może wsiąść do samolotu i wrócić do domu albo rzucić pracę, czy powiedzieć szefowi „nie”. W ostatecznym rozrachunku decyzje należały do niego. A teraz nie był w stanie powziąć żadnych decyzji, dotyczących jego własnego życia. Nie miał najmniejszego wpływu na swoją sytuację. Zawsze, kiedy miał w życiu jakieś problemy, mógł działać, próbować, walczyć. Teraz musiał po prostu siedzieć i cierpieć.
Zrozumiał, że nigdy nie wiedział, co to naprawdę jest wolność, dopóki jej nie utracił.
* * *
Demonstracja była stosunkowo spokojna. Płonęło wprawdzie kilka samochodów, ale poza tym nie było ataków przemocy. Demonstranci maszerowali tam i z powrotem niosąc portrety Chomeiniego i kładąc kwiaty na wieżyczki czołgów.
Żołnierze zachowywali się biernie.
Ruch samochodowy został zablokowany.
14 stycznia, nazajutrz po przylocie Simonsa i Pochego, Boulware wrócił do Paryża i wraz z pozostałą czwórką oczekiwał tam na lot do Teheranu. Natomiast Simons, Coburn i Poche jechali w stronę centrum, na rekonesans więzienia.
Po kilku minutach jazdy Joe Poche wyłączył silnik samochodu. Siedział teraz cicho i okazywał tyle samo emocji co zawsze – to znaczy nie okazywał ich wcale.
Simons przeciwnie, był podniecony.
– Przed nami Historia tworzy się na naszych oczach – powiedział. – Niewielu ludzi miało okazję oglądać z bliska przebieg rewolucji.
Coburn zorientował się, że Simons zakochany był w historii, a rewolucje stanowiły jego specjalność. Kiedy w porcie lotniczym zapytano go, czym się zajmuje i jaki jest cel jego wizyty, odpowiedział, że jest emerytowanym rolnikiem i że jest to dla niego jedyna w życiu szansa, aby przyjrzeć się rewolucji z bliska. Mówił prawdę.
Coburna wcale nie podniecało to, że tkwi w jej środku. Nie cieszył go fakt, że siedzi w niewielkim „Renaulcie 4” otoczony przez tłum agresywnych fanatyków islamskich. Pomimo swojej świeżo zapuszczonej brody, nie wyglądał na Irańczyka. Poche również. Ale Simons tak – miał obecnie dłuższe włosy, białą brodę i przy jego oliwkowej cerze i dużym nosie wystarczyłoby mu dać muzułmański różaniec i postawić gdzieś na rogu ulicy, a nikt nie podejrzewałby ani przez chwilę, że to Amerykanin.
Ale tłum nie interesował się Amerykanami i po jakimś czasie Coburn nabrał na tyle pewności siebie, że wyszedł z samochodu i udał się do piekarni. Przyniósł stamtąd chleb babari – długie, świeże, płaskie bochenki o delikatnej skórce, sprzedawane po siedem riali, czyli dziesięć centów. Przypominały francuskie bagietki i kiedy były świeże smakowały wspaniale, czerstwiały jednak bardzo szybko. Jadano je zazwyczaj z masłem, albo z serem. Najważniejszymi artykułami spożywczymi w Iranie były właśnie chleb babari i herbata.
Obserwując demonstrację siedzieli i żuli chleb, aż wreszcie ruch na jezdni zaczął powracać do normy. Poche trzymał się trasy, którą poprzedniego wieczoru wykreślił na mapie. Coburn zastanawiał się, co zobaczą, gdy wreszcie dotrą do więzienia. Na rozkaz Simonsa, trzymał się do tej pory z daleka od centrum. Nie można było mieć zbyt wielkiej nadziei, że więzienie będzie wyglądać dokładnie tak, jak opisywał je jedenaście dni temu w domku nad jeziorem Grapevine. Opracował bardzo dokładny plan ataku na podstawie nader niedokładnych danych. Jak bardzo niedokładnych, mieli się wkrótce przekonać.
Dotarli do Ministerstwa Sprawiedliwości i skręcili w Khayyam Street, gęsto zabudowaną ulicę. Na jej końcu znajdowała się brama więzienna.
Poche jechał wolno – ale nie za wolno – wzdłuż budynku więzienia.
– Cholera jasna! – zaklął Simons. Coburnowi zamarło serce.
Więzienie w niczym nie przypominało teraz obrazu utrwalonego w pamięci.
Wejście zamykała dwuskrzydłowa stalowa brama o wysokości czternastu stóp.
Po jednej jej stronie znajdował się piętrowy budynek z zasiekami z drutu kolczastego wzdłuż całego dachu, po drugiej zaś – wyższy, czteropiętrowy gmach z szarego kamienia.
Nie było żelaznych sztachet. Nie było podwórka.
– Gdzie jest ten pieprzony wybieg? – zapytał Simons.
Poche pojechał kawałek dalej, zawrócił i przejechał znowu wzdłuż Khayyam Street, ale w przeciwnym kierunku.
Tym razem Coburn zobaczył niewielkie podwórko, na którym rosła trawa i kilka drzew. Od ulicy oddzielał je płot z żelaznych sztachet o wysokości dwunastu stóp. Najwyraźniej jednak nie miało nic wspólnego z położonym dalej więzieniem. W jakiś sposób, w rozmowie telefonicznej z Majidem, poplątali miejsce spaceru więźniów z tym małym ogródkiem.
Poche przejechał jeszcze raz wokół bloku.
Simons zastanawiał się. – Możemy się tam dostać – powiedział po chwili.
– Ale musimy wiedzieć, co nas czeka, kiedy przedostaniemy się przez mur. Ktoś musi tam pójść na zwiady.
– Kto? – zapytał Coburn. – Ty – odparł Simons.
* * *
Coburn podszedł do bramy więziennej wraz z Richem Gallagherem i Majidem. Majid nacisnął przycisk dzwonka. Czekali.
Coburn stał się „zewnętrznym kontaktem” grupy ratowniczej. W „Bukareszcie” widzieli go już urzędnicy irańscy, a więc jego obecności w Teheranie nie sposób było utrzymać w tajemnicy. Simons i Poche będą przebywali, o ile tylko się da, w ukryciu i z dala od EDS. Nikt nie powinien wiedzieć, że tu są. Do Coburna należały też spotkania z Taylorem w hotelu Hyatta i wymiana samochodów. Do niego wreszcie należało przedostanie się do środka więzienia.