– Co to wszystko znaczy? – zapytał Paul.
– To znaczy, że całą drogę przez Atlantyk musimy sterować ręcznie – odparł Carlen. – To się da zrobić, ale jest trochę wyczerpujące.
Kilka minut później w samolocie zrobiło się bardzo zimno, potem gorąco – zawodził system utrzymania zwiększonego ciśnienia. Carlen obniżył lot.
– Nie możemy przelecieć Atlantyku na tej wysokości – odezwał się do Paula.
– Dlaczego?
– Nie mamy dosyć paliwa. Na niskich wysokościach samolot pali dużo więcej.
– Dlaczego nie możemy lecieć wyżej?
– Nie można tam oddychać.
– Przecież w samolocie są maski tlenowe.
– Ale nie ma dosyć tlenu na drogę przez Atlantyk. W żadnym samolocie nie ma tyle tlenu.
Carlen wraz z załogą manipulował przez chwilę przy instrumentach, po czym westchnął.
– Mógłbyś sprowadzić tu Rossa, Paul? – odezwał się. Paul przyprowadził Perota.
– Panie Perot – powiedział Carlen – myślę, że powinniśmy lądować tym pudłem jak najszybciej.
Jeszcze raz wytłumaczył, dlaczego nie mogą przelecieć nad Atlantykiem z wadliwym systemem regulacji ciśnienia.
– John, będę ci na zawsze wdzięczny, jeśli nie będziemy musieli lądować w Niemczech – odezwał się Paul.
– Nie martw się – odparł Carlen. – Polecimy do Londynu, na Heathrow. Perot wrócił do pozostałych. Carlen skontaktował się przez radio z Kontrolą Ruchu Powietrznego w Londynie. Była pierwsza w nocy i powiedziano mu, że lotnisko Heathrow jest nieczynne. Odparł jednak, że jest w krytycznej sytuacji i uzyskał zezwolenie na lądowanie.
Paul nie mógł w to uwierzyć – lądowanie awaryjne, po tym wszystkim, co przeszedł!
Ken Lenz zaczął wypompowywać część paliwa, żeby zmniejszyć wagę samolotu poniżej ciężaru dopuszczalnego przy lądowaniu.
Londyn powiedział Carlenowi, że nad południową Anglią jest mgła, ale w tej chwili widoczność na Heathrow sięga pół mili.
Gdy Ken Lenz zamknął zawory wypompowywania paliwa, czerwona lampka, która powinna zgasnąć, paliła się nadal.
– Rynna ujścia nie cofnęła się – powiedział.
– Nie mogę w to wszystko uwierzyć – odezwał się Paul i zapalił papierosa.
– Paul, możesz mnie poczęstować? – zapytał Carlen.
Paul spojrzał na niego zdumiony.
– Mówiłeś, że rzuciłeś palenie dziesięć lat temu?
– Proszę, daj.
– Teraz to naprawdę się boję – powiedział Paul, podając mu papierosa. Wrócił do kabiny pasażerskiej, gdzie stewardesa kierowała uprzątaniem półmisków, butelek i bagaży oraz zabezpieczaniem wszystkich luźno leżących przedmiotów w przygotowaniu do lądowania.
Paul poszedł do sypialni. Na łóżku leżał Simons, którego cała twarz – po goleniu się w zimnej wodzie – była pozalepiana kawałkami plastra. Pogrążony był w głębokim śnie.
Paul wyszedł.
– Czy Simons wie, co się dzieje? – zapytał Joya Coburna.
– Jasne. Powiedział, że nie zna się na prowadzeniu samolotu i nic nie może pomóc, więc utnie sobie drzemkę.
Paul pokręcił głową w zdumieniu. Czy można być tak spokojnym?
Wrócił do kabiny załogi. Carlen zachowywał się również swobodnie, jak zawsze – głos miał spokojny, ręce pewne, Paula niepokoił tylko ten papieros.
Po kilku minutach czerwona lampka zgasła – rynna ujścia paliwa cofnęła się.
W gęstej chmurze zbliżyli się do Heathrow i zaczęli tracić wysokość. Paul obserwował wysokościomierz – spadł do sześciuset stóp, potem pięciuset, a na zewnątrz ciągle kłębiła się tylko wirująca szara mgła. Tak samo na wysokości trzystu stóp. Potem nagle wypadli z chmury prosto na pas startowy, oświetlony niczym choinka. Paul odetchnął z ulgą.
Dotknęli ziemi. Natychmiast nadjechały na sygnale karetki i wozy straży pożarnej, lądowanie było jednak całkowicie bezpieczne.
Do Rashida od kilku lat dochodziły wiadomości na temat Rossa Perota. Był on multimilionerem, założycielem EDS, czarodziejem interesu, człowiekiem, który siedział w Dallas i przesuwał po świecie ludzi takich, jak Coburn czy Sculley, niczym figury na szachownicy. Silnym przeżyciem było dla Rashida pierwsze spotkanie z Perotem, gdy przekonał się, że jest to zupełnie normalny człowiek, dość niskiego wzrostu i nadspodziewanie przyjazny. Rashid wszedł wtedy do pokoju hotelowego w Istambule, a ten mały facet z wielkim uśmiechem i zakrzywionym nosem po prostu wyciągnął rękę, mówiąc: „Cześć, jestem Ross Perot”, na co Rashid najnaturalniej w świecie uścisnął podaną dłoń, mówiąc: „Jestem Rashid Kazemi”.
Od tej pory bardziej niż kiedykolwiek czuł się członkiem zespołu EDS. Na lotnisku Heathrow brutalnie przypomniano mu jednak, że nim nie jest.
Gdy tylko samolot dokołował i stanął, cała furgonetka policjantów, celników i urzędników imigracyjnych wlazła na pokład i zaczęła zadawać różne pytania. Nie podobało im się to, co zobaczyli: gromada brudnych, zapyziałych, cuchnących i nie ogolonych facetów, mających przy sobie istną fortunę w różnych walutach, na pokładzie niewiarygodnie urządzonego samolotu z oznaczeniami Wielkich Wysp Kajmana na ogonie.
Było to, mówiąc najoględniej, bardzo niezgodne z przepisami – jak ujęli to na swój brytyjski sposób.
Po jakiejś godzinie przepytywania nie udało im się jednak znaleźć żadnego dowodu, że ludzie EDS są przemytnikami narkotyków, terrorystami lub członkami OWP, a jako posiadacze amerykańskich paszportów nie potrzebowali oni wiz ani innych dokumentów do wkroczenia na terytorium Wielkiej Brytanii. Wszyscy więc zostali wpuszczeni… z wyjątkiem Rashida.
Perot stanął przed oficerem imigracyjnym.
– Nie ma powodu, dla którego powinien pan wiedzieć, kim jestem, ale nazywam się Ross Perot i gdyby zechciał pan tylko sprawdzić – może w Urzędzie Celnym Stanów Zjednoczonych – sądzę, że dojdzie pan do wniosku, że można mi zaufać. Mam zbyt wiele do stracenia, aby zajmować się szmuglowaniem nielegalnych imigrantów do Wielkiej Brytanii. Biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność za tego młodego człowieka. Nie będzie nas w Anglii w ciągu dwudziestu czterech godzin. Rano zameldujemy się u waszych kolegów na lotnisku Gatwick, a potem odlecimy linią Braniff do Dallas.
– Obawiam się, że to niemożliwe, sir – odparł urzędnik. – Ten pan będzie musiał pozostać z nami do czasu, gdy wsadzimy go do samolotu.
– Jeśli on zostanie, ja też – odparł Perot.
Rashid był zdumiony. Ross Perot wolał spędzić noc na lotnisku, a może nawet w celi więziennej, niż zostawić Rashida! To było nie do wiary. Gdyby Pat Sculley złożył taką propozycję albo Jay Coburn, Rashid byłby wdzięczny, ale nie zdziwiony. Ale to był sam Ross Perot.
Oficer imigracyjny westchnął.
– Czy zna pan kogoś w Wielkiej Brytanii, kto mógłby poręczyć za pana, sir? Perot łamał sobie głowę, zastanawiając się, kogo tutaj zna.
– Nie sądzę… Nie, chwileczkę.
Jasne. Jeden z największych bohaterów Wielkiej Brytanii zatrzymywał się kilka razy u Perotów w Dallas, a Ross i Margot gościli w jego domu w Anglii, w miejscu zwanym Broadlands.
– Znam lorda Mountbatten of Burma – powiedział.
– Muszę zamienić słowo z moim przełożonym – oznajmił oficer i wysiadł z samolotu.
Długo go nie było.
– Jak tylko się stąd wydostaniemy – odezwał się Perot do Sculleya – twoim zadaniem będzie załatwić nam wszystkim miejsca w pierwszej klasie na ten ranny samolot Braniff do Dallas.
– Oczywiście, proszę pana – odparł Sculley. Oficer imigracyjny wrócił do samolotu.
– Mogę panu dać
dwadzieścia cztery godziny – powiedział do Rashida.
Rashid spojrzał na Perota. „O rany! – pomyślał – Pracować z takim facetem!”
* * *
Zameldowali się w położonym niedaleko lotniska hotelu Post House i Perot zadzwonił do Merva Stauffera w Dallas.
– Merv, mamy tu jedną osobę z irańskim paszportem i bez wizy amerykańskiej – wiesz, o kim mówię.
– Tak.
– Uratował on życie Amerykanom i nie życzę sobie, żeby miał jakieś kłopoty, gdy dotrzemy do Stanów.