Литмир - Электронная Библиотека

Irańczycy zobaczyli etykietkę, wzięliby go za Billa i aresztowali.

Domyślił się, jak do tego doszło. Jego własne walizki zostały zniszczone w Hyatcie przez rebeliantów, którzy ostrzelali pokoje. Kilka innych zostało jednak w miarę nie uszkodzonych i Young pożyczył sobie jedną, właśnie tę.

Zerwał etykietkę i wepchnął ją głęboko w kieszeń z zamiarem pozbycia się jej przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Przeszli przez drzwi z napisem „Tylko dla pasażerów”, po czym musieli zapłacić cło lotniskowe. Rozbawiło to Pochego – rebelianci uznali widać, że jest to jedyne dobre zarządzenie szacha.

Następna kolejka ustawiła się do kontroli paszportów.

Nim Howell dotarł do bariery, minęło południe. Wartownik dokładnie sprawdził jego dokumenty wyjazdu i podstemplował je. Następnie spojrzał na zdjęcie w paszporcie i surowo spojrzał na twarz Howella. W końcu porównał nazwisko w paszporcie z listą, którą miał na biurku.

Howell wstrzymał oddech, ale wartownik wręczył mu paszport i kiwnął, że może przejść.

Joe Poche przeszedł przez kontrolę paszportów jako ostatni. Wartownik przyjrzał mu się wyjątkowo dokładnie, bo Poche miał teraz brodę, w końcu jego również przepuszczono.

Gdy cała grupa „Czystych” znalazła się w hali odlotów, ogarnął ich radosny nastrój. Teraz, gdy już przeszli przez kontrolę paszportową, skończyły się wszelkie kłopoty, myślał Howell.

O drugiej po południu zaczęli przechodzić przez bramki, gdzie normalnie znajdowała się kontrola bezpieczeństwa. Tym razem, oprócz broni, strażnicy konfiskowali mapy, zdjęcia Teheranu i duże sumy pieniędzy. Nikt jednak z grupy „Czystych” nie stracił ani centa, strażnicy nie zajrzeli też do butów Pochego.

Za bramkami, na polu startowym, stała w rzędzie część bagaży. Pasażerowie musieli sprawdzić, czy nie było tam ich rzeczy i jeśli tak, otworzyć je do przeszukania przed załadowaniem na samolot. Na szczęście żaden z pakunków grupy „Czystych” nie został wybrany do tej specjalnej kontroli.

Weszli do autobusów. Przewieziono ich w poprzek pasa startowego do miejsca, gdzie czekały dwa Boeingi. Tam były kamery.

U stóp schodów przeprowadzono jeszcze jedną kontrolę paszportów. Howell ustawił się w pięciusetosobowej kolejce do samolotu do Frankfurtu. Niepokoił się teraz mniej niż przedtem – wyglądało na to, że nikt go nie szuka.

Wszedł do samolotu i znalazł miejsce. Na pokładzie kręciło się kilkunastu uzbrojonych rebeliantów, zarówno w kabinie pasażerskiej, jak i w pomieszczeniach załogi.

Kiedy ludzie, którzy mieli lecieć do Aten, zdali sobie sprawę, że są w samolocie do Frankfurtu i odwrotnie, nastąpiło zamieszanie. Wszystkie miejsca – również i te załogi – zostały zajęte i ciągle znajdowali się ludzie, którzy nie mieli gdzie usiąść.

Kapitan włączył głośniki pokładowe i poprosił wszystkich o uwagę. Trochę się uciszyło.

– Prosi się pasażerów: Paula Johna i Williama Deminga o ujawnienie się – powiedział.

Howella oblał zimny pot. John było drugim imieniem Paula Chiapparone, a Deming było drugim imieniem Billa Gaylorda. A więc jeszcze szukali tych dwóch.

Oczywiście nie była to po prostu kwestia nazwisk na jakiejś liście na lotnisku – Dadgar sprawował tu pełną kontrole, a jego ludzie starali się znaleźć Paula i Billa za wszelką cenę.

Dziesięć minut później kapitan ponownie przemówił przez głośniki.

– Panie i panowie, w dalszym ciągu nie odnaleźliśmy Pula Johna ani Williama Deminga. Zostaliśmy poinformowani, że nie będziemy mogli wystartować, zanim ci dwaj ludzie nie zgłoszą się. Jeśli ktokolwiek na pokładzie zna ich miejsce pobytu, bardzo proszę, aby nas o tym powiadomił.

„Idźcie do diabła!” – pomyślał Howell.

Bob Young przypomniał sobie nagle o etykietce na bagażach, oznaczonej „William D. Gaylord”, którą miał w kieszeni. Poszedł do łazienki i wrzucił ją do toalety.

Rebelianci raz jeszcze przeszli między rzędami prosząc o paszporty. Sprawdzili każdy bardzo dokładnie, porównując zdjęcie z twarzą właściciela.

John Howell wyjął książkę, którą wziął z domu Dvoranchików – „Dubaj”, „dreszczowiec” Robina Moore’a o intrygach na Bliskim Wschodzie. Usiłował czytać, starając się wyglądać beztrosko, ale nie mógł się skupić – przeżywał prawdziwy „dreszczowiec”. „Wkrótce – pomyślał – Dadgar musi zdać sobie sprawę, że Paula i Billa nie ma w tym samolocie”.

I co wtedy zrobi?

Jest taki zawzięty, a przy tym cwany. Czy jest lepszy sposób kontroli paszportów niż w samolocie, gdy wszyscy pasażerowie są na miejscach i nikt nie może się ukryć?

Ale co zrobi potem? Wejdzie sam na pokład tego cholernego samolotu i przejdzie się wzdłuż rzędów, przyglądając się każdemu? Nie pozna Richa, Cathy ani Pochego, ale pozna Boba Younga. A najprędzej rozpozna mnie.

* * *

T. J. Marquez w Dallas rozmawiał przez telefon z Markiem Ginsbergiem, pracownikiem Białego Domu, który próbował pomóc w sprawie Paula i Billa. Ginsberg był w Waszyngtonie i kontrolował sytuację w Teheranie.

– Pięciu waszych ludzi jest w samolocie stojącym na pasie startowym lotniska w Teheranie – powiedział.

– Świetnie – ucieszył się Marquez.

– Wcale nie świetnie. Irańczycy szukają Chiapparone’a i Gaylorda i nie pozwolą samolotowi odlecieć, dopóki ich nie znajdą.

– Och, cholera!

– Nad Iranem nie ma kontroli ruchu powietrznego, więc samolot musi wystartować przed zmrokiem. Nie wiemy dokładnie, co się będzie działo, ale nie zostało już dużo czasu. Mogą zabrać waszych ludzi z samolotu.

– Nie możecie im na to pozwolić!

– Będę z panem w kontakcie.

Marquez odłożył słuchawkę. Czy po tym wszystkim, co przeszli Paul, Bill i grupa „Podejrzanych”, EDS miało teraz skończyć mając za kratkami teherańskiego więzienia jeszcze więcej swoich ludzi? To nie mieściło się w głowie.

Do zapadnięcia ciemności zostały im jeszcze dwie godziny. T. J. podniósł słuchawkę.

– Dajcie mi Perota.

* * *

– Panie i panowie – odezwał się pilot – Paul John i William Deming nadal nie zostali odnalezieni. Dowodzący lotniskiem dokona teraz kolejnego sprawdzenia paszportów.

Wśród pasażerów rozległy się pomruki niezadowolenia.

Howell zastanawiał się, kim jest ten dowodzący. Dadgar? Jeśli nie on, to w każdym razie ktoś z jego sztabu. Niektórzy z nich znali Howella, inni nie.

Popatrzył wzdłuż rzędów. Ktoś wszedł na pokład. Howell wytrzeszczył oczy, po chwili jednak odprężył się – był to człowiek w mundurze PanAm. Przeszedł wolno przez samolot, sprawdzając każdy z pięciuset paszportów, porównując twarze ze zdjęciami i badając, czy paszporty zostały podstemplowane.

– Panie i panowie – mówi ponownie kapitan. – Postanowiono sprawdzić załadowane bagaże. Jeśli usłyszycie państwo numer waszego bagażu, proszę się zgłosić.

Wszystkie kwitki miała w swojej torebce Cathy. Gdy wywołano pierwsze numery, Howell zobaczył, jak zaczyna je przeglądać. Próbował zwrócić na siebie jej uwagę, dać jej znać, aby się nie zgłaszała – to mógł być podstęp.

Wywołano więcej numerów, ale nikt nie wstał. Howell stwierdził, że wszyscy wolą raczej stracić bagaż, niż ryzykować opuszczenie samolotu.

– Panie i panowie, proszę się zgłaszać, gdy słyszycie państwo wasze numery. Nie będziecie musieli opuszczać samolotu, jedynie przekazać klucze, aby można było otworzyć i przeszukać walizki.

Nie rozproszyło to wątpliwości Howella. Patrzył na Cathy, ciągle starając się przyciągnąć jej wzrok. Wywoływano wciąż nowe numery, lecz ona nie wstawała.

– Panie i panowie, mam dobrą wiadomość. Skontaktowaliśmy się z kierownictwem linii PanAm na Europę i uzyskaliśmy zezwolenie na lot z nadmiarem pasażerów.

Tu i ówdzie odezwały się stłumione okrzyki radości.

Howell spojrzał w kierunku Pochego. Włożywszy paszport do górnej kieszeni marynarki, siedział z zamkniętymi oczami, odchylony do tyłu i najwyraźniej spał.

105
{"b":"101330","o":1}