Wiem o trzech sposobach – metodach ucieczki z obozu koncentracyjnego – bo je widziałem, wypróbowałem lub słyszałem o nich. Sam stosowałem pierwszą i może, niech będzie, najłatwiejszą – ale istnieje pewna rzecz, która, jak się uczułem, jest stałą i niezbywalną własnością każdego człowieka. To fakt: nasza wyobraźnia nawet w niewoli pozostaje wolna. Mogłem na przykład sprawić, że podczas gdy moje ręce zajmowały się łopatą czy kilofem – oszczędnie, bez przesady, zawsze ograniczając się tylko do najkonieczniejszych ruchów – mnie samego po prostu tam nie było. Ale dowiedziałem się też, że nawet wyobraźnia ma swoje granice, że i tu są bariery. Przecież w końcu tyle samo trudu kosztowało mnie znalezienie się gdziekolwiek, w Kalkucie czy na Florydzie, choćby w najpiękniejszych miejscach świata. To jednak było nie dość poważne, nie dość realne, że tak powiem, i dlatego na ogół wracałem zwyczajnie do domu. Prawda, nie da się ukryć, że to nie mniej zuchwałe, niż gdybym się znalazł, powiedzmy, w Kalkucie; tyle że w tym już coś było, jakaś skromność i powiedziałbym, trud, który kompensował i przez to jakby od razu uwiarygodniał wysiłek. Szybko na przykład zdałem sobie sprawę: nie żyłem, jak trzeba, nienależycie korzystałem z tamtego życia, dużo, zbyt dużo mam do żałowania. I tak – przypominałem sobie – bywały potrawy, na które kręciłem nosem, grzebałem po talerzu, potem go odsuwałem, całkiem zwyczajnie dlatego, że ich nie lubiłem, i w tej chwili uważałem to za nierozumny i nienaprawialny błąd. Albo te niedorzeczne sprzeczki między ojcem a matką z mojego powodu. Kiedy wrócę do domu, pomyślałem tak właśnie, używając tych prostych, samych przez się zrozumiałych słów, nawet nie mrugnąwszy okiem, jak ktoś, kogo mogą interesować wyłącznie sprawy następujące po tym najbardziej oczywistym fakcie; więc gdy wrócę do domu, muszę z tym bezwzględnie skończyć, musi zapanować pokój, zadecydowałem. Były też w domu sprawy, które mnie denerwowały, a nawet takie, których – jakkolwiek to śmieszne – się bałem: niektórych przedmiotów szkolnych i nauczycieli, tego, że zostanę wyrwany do odpowiedzi i zawiodą mnie wiadomości, wreszcie ojca, kiedy mu powiem o stopniu. Teraz przywoływałem te obawy, zwyczajnie po to, żeby je sobie wyobrazić, ponownie przeżyć i uśmiechnąć się na ich wspomnienie. Ale najmilej spędzałem czas, wyobrażając sobie cały, calutki dzień w Peszcie, jeśli to możliwe, od rana do wieczora, w dalszym ciągu hołdując skromności. W końcu tyle samo wysiłku kosztowałoby mnie wyobrażenie sobie jakiegoś szczególnego, idealnego dnia – ale ja przeważnie wyobrażałem sobie tylko złe dni, z wczesnym wstawaniem, szkołą, strachem, byle jakim obiadem, i te wszystkie możliwości, których wówczas nie wykorzystałem, odrzuciłem, a nawet ich nie zauważyłem, naprawiałem w obozie koncentracyjnym z największym mistrzostwem. Słyszałem już o tym i teraz mogłem potwierdzić: ciasne więzienne mury nie stanowią żadnych granic dla skrzydeł naszej wyobraźni. Miało to tylko jedną wadę – jeśli uniosły mnie tak daleko, że nawet rękom kazały zapomnieć, bardzo szybko i z najdobitniejszym, najbardziej stanowczym argumentem wkraczała w swoje prawa w końcu jednak bardzo tu obecna rzeczywistość.
W tym czasie zaczęło się zdarzać w naszym obozie, że na porannym apelu nie zgadzał się stan liczebny – jak niedawno obok nas, na bloku szóstym. Każdy dobrze wie, co się mogło wtedy stać, przecież pobudka w obozie koncentracyjnym nie budzi tylko tego, kto już nie chce wstać, a tacy tu są. To jest drugi sposób ucieczki i któż nie miałby – raz, przynajmniej jeden jedyny raz – pokusy, któż mógłby zawsze być tak niezłomnie twardy, zwłaszcza rankiem, kiedy może wstać albo nie; budzimy się do nowego dnia w głośnym już namiocie, wśród szykujących się do wyjścia sąsiadów – ja sam wprawdzie tego nie spróbowałem, ale na pewno bym to zrobił, gdyby Bandi Citrom wciąż mi nie przeszkadzał. W końcu kawa nie jest aż tak ważna, a na apelu już będziemy – tak sobie myśli człowiek, tak sobie myślałem ja. Nie zostaniemy, oczywiście, na pryczy – w końcu nikt nie może być aż tak naiwny – lecz wstaniemy, porządnie, przyzwoicie, tak jak inni, a potem… znamy takie miejsce, pewien absolutnie bezpieczny zakątek, moglibyśmy dać głowę. Wypatrzyliśmy go już wczoraj czy może jeszcze dawniej, zauważyliśmy go, wpadł nam w oczy przypadkowo, bez żadnego planu, zamiaru, tylko coś sobie skojarzyliśmy w duchu. Teraz natomiast przypominamy sobie o nim. Wpełzniemy na przykład pod dolny boks. Albo odnajdziemy tę superpewną szparę, wygięcie, zagłębienie, bezpieczny kąt. A tam już się dobrze nakryjemy słomą, ściółką, kocami. I cały czas z tą myślą, że na apelu już będziemy – mówię, był czas, kiedy to dobrze, bardzo dobrze zrozumiałem. Co odważniejsi mogą nawet myśleć, że jednemu człowiekowi jeszcze jakoś ujdzie: na przykład źle policzą, przecież w końcu wszyscy jesteśmy ludźmi; że brak tylko jednego człowieka – dziś, tylko dziś rano – nie musi rzucić się w oczy, już wieczorem natomiast – zadbamy o to – stan liczebny będzie się zgadzał; jeszcze zuchwalsi: że w tym bezpiecznym miejscu w żaden sposób, żadną metodą nie mogą ich znaleźć. Ale prawdziwi desperaci nie myślą nawet o tym, gdyż po prostu uważają – i niekiedy ja sam byłem tego zdania – że godzina dobrego snu warta jest wszelkiego ryzyka i wszelkiej kary.
Ale nie za bardzo dają im aż tyle snu, przecież rano wszystko toczy się szybko, i proszę, już w wielkim pośpiechu formuje się grupa szukających: z przodu Lagerältester, w czerni, świeżo ogolony, z szykownym wąsikiem, pachnący, z niemieckim kapo za plecami, za tym zaś Blockältester i dwóch sztubowych, wszystkie pejcze i kije w pogotowiu, w garści, i ruszają prosto do bloku szóstego. Stamtąd hałas, krzyki, a po paru minutach – tylko posłuchaj! – triumfalny wrzask zwycięskich tropicieli śladów. Miesza się z nim jakieś piszczenie, coraz cichsze, potem milknie i wkrótce ukazują się myśliwi. To, co taszczą ze sobą z namiotu, wygląda stąd na nieruchomą kupę martwych przedmiotów, kłąb splątanych szmat – ciskają to coś na sam skraj szeregu: starałem się nie patrzeć. Ale jakieś fragmenty, jakieś nawet teraz rozpoznawalne rysy, charakterystyczne cechy przyciągały mój wzrok, zmuszały do patrzenia, i poznałem w nim tego, kim niegdyś był – Pechowca. Potem: – Arbeitskommandos antreten! - i możemy na to liczyć: żołnierze będą dziś surowsi.
I wreszcie można rozważać trzecią metodę ucieczki, dosłowną i rzeczywistą, jak widać, to też się zdarzyło raz, jeden jedyny raz w naszym obozie. Uciekinierów było trzech, wszyscy trzej to Łotysze, doświadczeni, biegli w niemieckim, znający okolicę, pewni swego więźniowie – poszła szeptem wieść – i mogę powiedzieć, że po pierwszym uznaniu, tajonej radości, bo nasi stróże dostali po nosie, a nawet tu i ówdzie po dziwie i niemal entuzjastycznych planach pójścia za ich przykładem i rozważaniu szans, wszyscy byliśmy na i nich nieźle wściekli już nocą, tak gdzieś koło drugiej czy trzeciej, kiedy ukarani za ich ucieczkę wciąż jeszcze staliśmy, a dokładniej, raczej słanialiśmy się na apelu. Nazajutrz wieczorem, kiedy wróciliśmy do obozu, znów starałem się nie patrzeć w prawo. Stały tam bowiem trzy krzesła, a na nich siedziało trzech ludzi, trzech człowiekopodobnych. Uznałem, że prościej będzie nie interesować się tym, jaki dokładnie przedstawiają widok i co było napisane wielkimi kulfonami na tekturowych tabliczkach zawieszonych na ich szyjach (i tak się dowiedziałem, bo jeszcze długo wspominano o tym w obozie: Hurra! Ich bin wieder da!, to znaczy „Hurra! znów tu jestem!”), widziałem też rusztowanie trochę podobne do trzepaków na naszych podwórkach, z trzema sznurami zakończonymi pętlą – a więc zrozumiałem: szubienica. O kolacji, rzecz jasna, nie mogło być mowy, lecz natychmiast: – Appell! – potem: – Das ganze Lager Achtung! – jak w przedzie na całe gardło komenderował Lagerältester, osobiście. Zebrali się ci co zwykle, wykonawcy egzekucji, po dalszym wyczekiwaniu pojawili się też przedstawiciele władz wojskowych, a potem, że tak powiem, wszystko poszło jak należy – na szczęście dość daleko od nas, z przodu, w pobliżu koryt do mycia, i nawet tam nie patrzyłem. Zerkałem raczej w lewo, skąd nagle napłynął głos, jakieś mamrotanie, coś w rodzaju melodii. Zobaczyłem w szeregu nieco trzęsącą się głowę na cienkiej, pochylonej do przodu szyi – a właściwie tylko nos i ogromne, w tej chwili pławiące się w jakimś niemal opętanym blasku oczy: rabin. Wkrótce zrozumiałem też jego słowa, tym bardziej że ludzie w naszym rzędzie zaczęli je z wolna za nim powtarzać. Na przykład wszyscy „Finowie”, ale także wielu innych. A nawet, nie wiem, w jaki sposób, przedostały się już do sąsiadów, do innych bloków, rozbiegły się i szerzyły, że tak powiem, bo i tam spostrzegłem coraz więcej poruszających się warg i ostrożnie, ledwo, ledwo, ale jednak stanowczo kiwające się w przód i w tył ramiona, karki i głowy. Tymczasem to mamrotanie pośrodku naszego rzędu nie ustawało, było jak pomruk wychodzący gdzieś ze środka ziemi. Jiskadal, weis-kadasz, brzmiało wciąż od nowa, a tyle to i ja wiem, że to jest tak zwany kadysz, żydowska modlitwa za zmarłych. I możliwe, że i to był tylko upór, skrajna, jedyna, chyba, musiałem przyznać, trochę wymuszona, powiedziałbym, przepisowa, w pewnym sensie ustalona i zarazem daremna forma uporu (bo przecież tam z przodu nic się nie zmieniło, z wyjątkiem paru ostatnich drgnień wisielców, nic się nie poruszyło, nic się nie zachwiało na te słowa); a jednak musiałem jakoś zrozumieć to uczucie, w którym twarz rabina niemal się rozpływała i od którego siły nawet nozdrza mu tak dziwnie drgały. Jakby dopiero teraz nadeszła ta z dawna oczekiwana chwila, ta szczególna, zwycięska chwila, o której nadejściu, pamiętam, mówił jeszcze w cegielni.