Muszę powiedzieć, że zanim zapadł wieczór pierwszego dnia, już prawie wszystko stało się dla mnie z grubsza jasne. Prawda, byliśmy w tym czasie także w baraku z klozetami – pomieszczeniu, które składało się z trzech jakby podestów biegnących przez całą jego długość i w każdym z nich były po dwa, to znaczy razem sześć rzędów otworów – można było na nich usiąść albo do nich celować, jak komu pasowało. Zbyt dużo czasu w każdym razie nie mieliśmy, bo wkrótce zjawił się jakiś wściekły więzień, tym razem z czarną opaską i ciężką maczugą w ręce, i każdy musiał wyjść, jak stał. Wałęsało się tam jeszcze kilku innych, starych, ale zwyczajnych więźniów: ci byli już łagodniejsi i skłonni do udzielania wyjaśnień. W jedną i drugą stronę szliśmy znośną drogą, prowadzeni przez blokowego, i ta droga biegła wzdłuż interesującego miejsca: za drutami zwykłe szopy, wśród nich dziwne kobiety (od jednej z nich natychmiast odwróciłem wzrok, bo spod jej rozpiętej bluzki zwisło coś, do czego kurczowo przypadło łyse niemowlę o błyszczącej w słońcu czaszce) i jeszcze dziwniejsi mężczyźni, na ogół wprawdzie wychudzeni, ale jednak ubrani jak w wolnym życiu, że tak powiem. W drodze powrotnej już wiedziałem: to był obóz dla Cyganów. Nawet się trochę zdziwiłem – w domu mniej więcej wszyscy, także ja sam, myśleliśmy o Cyganach z rezerwą, oczywiście, ale dotychczas nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby i oni byli przestępcami. Właśnie wtedy na teren ich obozu zajechał wóz, który ciągnęły mniejsze dzieci z uprzężą na ramionach jak koniki pony, obok nich kroczył mężczyzna z wielkimi wąsami i batem w ręku. Ładunek przykryty był derkami, ale przez szpary, przez dziurawe szmaty widać było z całą pewnością chleb, bochenki białego chleba; z tego wywnioskowałem, że jednak tamci znajdują się stopień wyżej od nas. Z tego spaceru został mi w pamięci jeszcze jeden widok: w przeciwnym kierunku, szosą, szedł jakiś biało ubrany człowiek, w białych spodniach z czerwonymi lampasami, w wielkim czarnym kapeluszu z szerokim rondem, jakie na obrazach nosili średniowieczni malarze, i z grubą, pańską laską w dłoni; rozglądał się cały czas na prawo i lewo i bardzo trudno było mi uwierzyć, że jak twierdzono, ten dostojnik był tylko więźniem, tak jak my.
Mógłbym przysiąc: z nikim obcym podczas tej drogi nie rozmawiałem. A jednak to od tego czasu datują się moje dokładniejsze wiadomości. Tam naprzeciwko palą się w tej chwili nasi współtowarzysze z pociągu, wszyscy ci, którzy wprosili się na samochód, dalej ci, którzy ze względu na wiek lub inne przyczyny okazali się według lekarza nieprzydatni do pracy, oraz dzieciaki, a wraz z nimi obecne lub przyszłe matki, po których już to widać. Ze stacji oni też pojechali do kąpieli. Im też powiedziano o wieszakach, o numerach, o tym, jak się mają zachowywać w łaźni, tak jak nam. Tam również byli fryzjerzy, jak mówiono, i też dostali mydło do rąk. Potem weszli do łaźni, gdzie są takie same rury i prysznice: tyle że puszczają z nich na ludzi nie wodę, lecz gaz. Wszystko to dotarło do mojej świadomości niejednocześnie, raczej po trosze, wciąż uzupełniając się o nowe szczegóły, przecząc jednym, potwierdzając inne. Tymczasem, jak słyszałem, są dla nich aż do końca bardzo uprzejmi, otacza ich troska i serdeczność, dzieci bawią się piłką, śpiewają, a to miejsce, gdzie się ich dusi, jest bardzo ładne, położone wśród trawników, drzew i klombów: już choćby dlatego to wszystko robiło na mnie wrażenie jakiegoś żartu, sztubackiego psikusa. Przyczyniła się jeszcze do tego wrażenia myśl, jak sprytnie na przykład udało się im mnie przebrać, wystarczył pomysł z wieszakiem i numerem, albo jak tych, którzy mieli jeszcze jakąś własność, straszyli rentgenem, co w końcu zostało tylko pustym słowem. Rzecz jasna, rozumiałem, że to nie jest tylko żart, przecież o rezultacie, że się tak wyrażę, mogłem się przekonać na własne oczy, a zwłaszcza przekonał się o nim mój buntujący się żołądek; ale takie miałem wrażenie i w gruncie rzeczy – tak sobie to przynajmniej wyobrażałem – tamto też nie mogło się odbywać zupełnie inaczej. W końcu w tej sprawie też się spotkali i całkiem prawdopodobne, że też mówili szeptem, pochylając ku sobie głowy, oczywiście nie sztubacy, lecz dorośli, dojrzali ludzie, może, a nawet na pewno panowie, godnie ubrani, z cygarami, orderami, może sami dowódcy, którym w tej chwili nie wolno było przeszkadzać – tak sobie to wyobrażałem. Potem jeden z nich wpadł na pomysł z gazem, inny zaraz wyskoczył z łaźnią, trzeci z mydłem, czwarty znów dodał do tego kwiaty i tak dalej. Niektóre pomysły omawiali pewnie dłużej, zmieniali je, podczas gdy inne od razu zyskiwały ich aprobatę, wtedy zrywając się z miejsc (nie wiem dlaczego, ale się przy tym upierałem: zrywali się), uderzali się nawzajem w dłonie – wszystko to było bardzo dobrze pomyślane, przynajmniej według mnie. Plan dowódców dzięki wielu gorliwym rękom i po wielkiej krzątaninie został urzeczywistniony i odniósł niewątpliwy sukces. Tak na pewno skończyła posłuszna synowi stara kobieta ze stacji, chłopczyk w białych bucikach i jego jasnowłosa mamusia, postawna pani, starszy pan w czarnym kapeluszu czy nerwowo chory, który stanął przed lekarzem. Pomyślałem też o Ekspercie: musiał się pewnie biedak bardzo zdziwić. Rozi powiedział z żalem, potrząsając głową: – Biedny Moskovics – i wszyscy byliśmy tego samego zdania. Jedwabny Chłopiec zaś wykrzyknął: – Jezus Maria! – Jak mianowicie udało nam się od niego dowiedzieć, podejrzenia chłopaków były uzasadnione: między nim a dziewczyną z cegielni naprawdę „wszystko się stało”.
I teraz myślał o widocznych z czasem konsekwencjach. Przyznaliśmy, że ma prawo się martwić, choć na jego twarzy poza zmartwieniem malowało się jakby jeszcze jakieś trudniejsze do sprecyzowania uczucie i chłopaki też patrzyli na niego w tej chwili raczej z szacunkiem, czego ani trochę nie było mi trudno zrozumieć, oczywiście. Do myślenia dała mi tego dnia także inna sprawa, jak się mianowicie dowiedziałem, to miejsce, ta instytucja istnieje już od lat, stoi tu, funkcjonuje, dzień w dzień tak samo – i choć wiedziałem, że w tej myśli może być sporo przesady, ale jednak – jakby czekało specjalnie na mnie. W każdym razie, jak opowiadano ze specyficznym, rzekłbym, lękliwym uznaniem, nasz blokowy żyje tu już cztery lata. Wówczas przyszło mi na myśl, że rok, w którym go tu przywieźli, i dla mnie był bardzo ważny, ponieważ akurat wtedy zapisałem się do gimnazjum. Bardzo żywo pozostała mi w pamięci uroczystość inauguracji roku szkolnego, byłem w granatowym, szamerowanym węgierskim stroju. Zapamiętałem też słowa dyrektora – był to poważny człowiek, o wyglądzie, jak go teraz widzę, przywódcy, surowy, w binoklach i z pięknymi, siwymi wąsami. Na zakończenie, jak sobie przypominam, powołał się na starożytnego filozofa: – Non scholae, sed vitae discimus – „uczymy się nie dla szkoły, lecz dla życia”, zacytował jego słowa. No więc pomyślałem, że stosując się do tych słów, powinienem był się uczyć wyłącznie o Auschwitz-Birkenau. Należało mi wszystko wyjaśnić, szczerze, uczciwie, dorzecznie. A ja przez cztery lata nie słyszałem w szkole na ten temat ani słowa. Ale, rzecz jasna, byłoby to krępujące i nie miałoby nic wspólnego z wykształceniem. Tak więc poniosłem stratę, bo dopiero tu musiałem zmądrzeć, dowiedzieć się, że jesteśmy w Konzentrationslager, w obozie koncentracyjnym. Ale nawet i te nie są jednakowe, jak mi wyjaśniono. Tu jest na przykład, uświadomiono mnie, Vernicktungslager, to znaczy obóz zagłady. Całkiem inaczej natomiast – dodawano natychmiast – jest w Arbeitslager, czyli obozie pracy: tam żyje się lekko, stosunki i wyżywienie są, jak wieść niosła, nieporównywalne i to jest oczywiste, w końcu o co innego tam chodzi. No więc my też mamy się przenieść do takiego obozu, jeśli nie przeszkodzi nam w tym nic z tych rzeczy, które, przyznawano, w Oświęcimiu zawsze mogą się zdarzyć. W żadnym wypadku nie należy zgłaszać się do lekarza, kontynuowano uświadamianie. Obóz dla chorych jest, nawiasem mówiąc, tam, tuż pod jednym z kominów, który wtajemniczeni nazywali między sobą krótko „dwójką”. Niebezpieczeństwo kryje się w wodzie, w nieprzegotowanej wodzie, na przykład w takiej, jaką sam piłem po drodze ze stacji do łaźni – ale w końcu skąd mogłem wiedzieć. Ani słowa, była tam wprawdzie tablica, nie przeczę, no ale chyba żołnierze też powinni nam byli zwrócić uwagę, tak mi się wydawało. Ale – przyszło mi na myśl – przecież dobrze się czuję i dotychczas nie słyszałem też, żeby któryś z chłopaków się skarżył.