– Robercie, ale nawet jeśli stąd uciekniemy…
– Cicho! – Kerans przystanął kilka stóp przed zasłoną patrząc, jak jej paciorki najpierw wzdymają się, a potem wyrównują pion. Przez chwilę usiłował sobie przypomnieć, czy w przedpokoju był otwarty bulaj. – Zbudowałem małą tratwę, która powinna unieść nas wystarczająco daleko stąd. Później odpoczniemy i zbudujemy sobie większą.
Podszedł nieco bliżej do zasłony, gdy nagle dwa pasma jej paciorków rozstąpiły się nieznacznie, coś poruszyło się z szybkością węża i powietrze rozszczepiła wirująca srebrna klinga długości trzech stóp, która poszybowała w kierunku głowy Keransa jak olbrzymia kosa. Skrzywił się z bólu i poczuł, że ostrze ociera się o jego prawe ramię, pozostawiając na nim smugę grubości trzech cali. Potem nóż ze stalowym drżeniem wbił się w dębową boazerię na ścianie za jego plecami. Głos zamarł Beatrice w gardle. W jej oczach widać było przerażenie. Chciała się cofnąć i wpadła na jeden ze stolików, zrzucając na podłogę kasetkę z klejnotami.
Zanim Kerans zdołał dosięgnąć dziewczyny, zasłonę zmiotła czyjaś potężna dłoń i po chwili wejście przesłoniła ogromna, garbata postać, której jednooka głowa, przypominająca byczy łeb, pochylała się nisko pod framugą. Po ogromnej, muskularnej piersi Wielkiego Cezara spływał pot, znaczący plamami jego zielone szorty. W prawej ręce trzymał dwunastocalowy hak ze lśniącej stali, który miał właśnie wbić Keransowi w brzuch.
Kerans uskoczył w bok, ściskając oburącz rewolwer, a potężny Negr śledził go bacznie swoim cyklopowym spojrzeniem. Kerans przypadkiem nadepnął na otwartą zapinkę naszyjnika i potknął się o kanapę.
Gdy stracił równowagę. Wielki Cezar rzucił się na niego. Nóż krótkim łukiem przeszył powietrze niczym czubek śruby okrętowej. Beatrice krzyknęła przeraźliwie, ale jej głos utonął nagle w potężnym huku rewolwerowego wystrzału. Szarpnięty siłą odrzutu, Kerans usiadł na kanapie patrząc, jak Mulat pada niezgrabnie na progu, wypuszczając nóż z ręki. Z gardła Wielkiego Cezara wydobył się zduszony, jękliwy bulgot. Rozpaczliwym chwytem, w którym zawarł cały swój ból i żal, zerwał zasłonę paciorków znad framugi drzwi. Wiązki mięśni na jego piersi napięły się po raz ostatni. Ściągnąwszy na siebie zasłonę, upadł twarzą na ziemię, rozrzucając szeroko potężne ramiona i nogi niczym powalony olbrzym. Wokoło po podłodze toczyły się tysiące szklanych paciorków.
– Beatrice! Chodź! – Kerans chwycił ją za ramię i pociągnął do przedpokoju obok rozciągniętego na podłodze ciała. Prawa ręka i przedramię zdrętwiały mu od szarpnięcia odrzutu colta. Wybiegli z drzwi niszy i pobiegli do opuszczonego baru. Na mostku rozległ się jakiś okrzyk, a po chwili usłyszeli na pokładzie tupot kroków, zbliżających się do relingu.
Kerans przystanął, spojrzał na rozłożyste fałdy sukni Beatrice i porzucił plan ucieczki tą samą drogą, którą przyszedł, czyli po rufowym kole łopatkowym.
– Musimy spróbować po schodach. – Wskazał dziewczynie nie strzeżone wejście na prawej burcie.
Po obu stronach stopni stały tańczące figurki barowych kupidynów, trzymające przy rubinowych ustach flety i gestem zapraszające gości na dół.
– Może to zbyt oczywiste, ale właściwie nie mamy gdzie uciekać.
Byli już w połowie drogi, kiedy pręty schodków zadrżały, a z mostka dobiegł ich szczekliwy głos Admirała. W chwilę później rozległy się strzały. Kule przecięły deski pokładu ponad ich głowami. Kerans wychylił się, wyjrzał w górę na mostek i dokładnie nad głową zobaczył długą lufę karabinu, którym wywijał Admirał, kręcący się po mostku.
Kerans zeskoczył na plac, chwycił Beatrice w pasie i pomógł jej zejść na ziemię. Przycupnęli na moment w cieniu kadłuba statku zaopatrzeniowego, a potem rzucili się biegiem ku najbliższej ulicy.
Kerans obejrzał się. Po drugiej stronie placu pojawiła się grupka ludzi Strangmana. Przekrzykiwali się na przemian z Admirałem, i dopiero potem zauważyli Keransa i Beatrice, stojących sto jardów dalej.
Kerans chciał uciekać, ściskając wciąż w dłoni rewolwer, ale Beatrice powstrzymała go.
– Nie, Robercie! Patrz!
Zajmując całą szerokość ulicy, zmierzała wprost na nich inna grupa marynarzy, którą prowadził ubrany na biało mężczyzna. Szedł swobodnym krokiem, zatknąwszy kciuk jednej ręki za pas, a drugą dając znaki swoim ludziom. Palce Strangmana dotykały niemal ostrza maczety, którą dzierżył idący obok mężczyzna.
Kerans zmienił zamiar i pociągnął Beatrice za sobą, chcąc uciekać raczej w poprzek placu, ale pierwsza grupa marynarzy rozsypała się tymczasem w tyralierę, odcinając im odwrót. Z pokładu statku wystrzeliła w górę raca, oświetlając plac różanym światłem.
Beatrice przystanęła zdyszana, bezradnie trzymając w rękach połamany obcas swego złotego pantofelka. Patrzyła niepewnie na otaczających ich ludzi.
– Robert… Kochanie… A statek? Spróbuj uciekać sam.
Kerans wziął ją za rękę. Wycofali się w cień pod dziobowym kołem łopatkowym, które osłaniało ich przed strzałami z mostka. Uciążliwa wspinaczka na, statek, a potem męcząca bieganina po placu tak wyczerpały Keransa, że płuca pulsowały mu teraz bolesnymi skurczami. Ledwie mógł utrzymać rewolwer w dłoni.
– Kerans… – rozległ się nad placem chłodny, ironiczny głos Strangmana. Podchodził spokojnym krokiem, był już w zasięgu strzału, ale zasłaniali go ludzie idący po bokach. Trzymali w dłoniach maczety i noże o szerokich ostrzach, a na ich twarzach nie było widać pośpiechu, lecz sympatię.
– To koniec, Kerans… Finis. – Strangman stanął w odległości dwudziestu stóp od niego, wykrzywiając swoje sardoniczne wargi w łagodnym uśmiechu i przyglądając mu się dobrotliwie, nieledwie ze współczuciem. – Przykro mi, Kerans, ale stałeś się ostatnio dosyć dokuczliwy. Rzuć broń, inaczej zabijemy także pannę Dahl. – Strangman urwał na chwilę, czekając na odpowiedź. – Ja nie żartuję.
Kerans odzyskał głos.
– Strangman…
– Nie pora teraz na metafizyczne dyskusje. -W głosie Strangmana pojawiła się nuta zniecierpliwienia, jak gdyby miał do czynienia z niesfornym dzieckiem. – Wierz mi, nie ma czasu na modlitwy. Na nic nie ma już czasu. Powiedziałem, żebyś rzucił broń. Potem podejdziesz bliżej. Moi ludzie sądzą, że panna Dahl została uprowadzona… Nie zrobią jej krzywdy. – Po chwili groźnym tonem dorzucił: – No chodźże, Kerans. Nie chcemy przecież, żeby Beatrice stało się coś złego, prawda? Pomyśl, jak piękną maskę karnawałową można by wypreparować z jej głowy. – Tu Strangman zaniósł się chichotem szaleńca. – Lepszą niż łeb starego aligatora, który nosiłeś.
Krztusząc się zalegającą mu w gardle flegmą, Kerans odwrócił się i podał rewolwer Beatrice, zaciskając na kolbie drobne dłonie dziewczyny. Zanim spotkały się ich spojrzenia, Kerans spuścił oczy, wdychając po raz ostatni piżmowy zapach jej piersi, a potem wyszedł na plac, tak jak kazał mu Strangman, przyglądający się doktorowi ze złym, wymuszonym uśmiechem. Nagle rzucił się do przodu z warknięciem, nakazując swoim ludziom szarżować.
Widząc wymierzone w siebie długie noże, Kerans zawrócił i rzucił się do ucieczki, chcąc ukryć się po drugiej strome statku. Poślizgnął się jednak w jednej z cuchnących kałuż i upadł ciężko, zanim zdołał odzyskać równowagę. Dźwignął się na kolana, podnosząc bezradnie rękę, żeby zasłonić się przed kręgiem wzniesionych maczet, i wtedy poczuł, że ktoś chwyta go niespodzianie z tym i przewraca na ziemię.
Kiedy stanął znów na nogi na wilgotnym bruku, doszedł go pełen zdumienia krzyk Strangmana. Z mroku za statkiem zaopatrzeniowym wybiegła grupa ludzi w brązowych mundurach z gotowymi do strzału karabinami. Prowadził ich szczupły, sprężysty pułkownik Riggs. Dwaj żołnierze, biegnący na czele, nieśli lekki karabin maszynowy, trzeci dwa pudła pełne taśm z nabojami. Szybko ustawili karabin na trójnogu dziesięć stóp przed Keransem, a potem wycelowali perforowaną, chłodzoną powietrzem lufę w cofającą się teraz bezładnie tłuszczę. Pozostali żołnierze ruszyli naprzód szerokim wachlarzem, popychając bagnetami ociągających się maruderów z załogi Strangmana.