Kerans odczekał w chacie jeszcze dwa dni na wypadek, gdyby Hardman jednak postanowił wrócić, po czym sam ruszył w drogę. Zapasy medyczne już się skończyły, niósł więc jedynie zawiniątko z jagodami i rewolwer, w którym pozostały tylko dwa naboje. Sprawnego wciąż zegarka Kerans używał także w charakterze kompasu, starannie odmierzając ponadto upływ kolejnych dni nacięciami, żłobionymi każdego ranka na pasku od spodni.
Ruszył w głąb doliny, brodząc w płytkim strumieniu, który miał doprowadzić go do brzegów wielkiej rzeki. Od czasu do czasu wodę siekły gwałtowne deszcze, które jednak padały teraz głównie już tylko kilka godzin po południu i wieczorem.
Kiedy okazało się, że będzie musiał zboczyć kilka mil na zachód, żeby dotrzeć do rzeki, Kerans odstąpił od swoich zamiarów i poszedł dalej na południe. Gęste dżungle wzgórz zastąpił najpierw rzadki las, a potem bagna.
Obchodząc je, Kerans stanął nieoczekiwanie nad brzegiem potężnej laguny. Miała ponad milę średnicy i otoczona była białym pierścieniem plaży. Z piasku wystawały najwyższe kondygnacje kilku zrujnowanych bloków mieszkalnych, wyglądających z daleka jak plażowe szalety. Kerans zatrzymał się w jednym z tych domów na jeden dzień odpoczynku, chciał bowiem opatrzyć kostkę, którą pokryła czarna opuchlizna. Wyglądał przez okno na tarczę wody i patrzył, jak popołudniowy deszcz wali w powierzchnię laguny z nieubłaganą furią. A kiedy chmury zniknęły woda wygładziła się niczym tafla szkła, Kerans rozpoznał w jej barwach wszystkie metamorfozy, które widział dotąd w swoich snach.
Na podstawie znacznego wzrostu temperatury wywnioskował, że w drodze na południe pokonał już około stu pięćdziesięciu mil. Upał przenikał znów wszystko, podniósł się do stu czterdziestu stopni, i Kerans nie miał ochoty opuszczać laguny z jej pustymi plażami i cichym kręgiem dżungli. Wiedział, że Hardman wkrótce umrze, i że i on, być może, nie przeżyje długo w bezkresnych, rozległych dżunglach na południu.
Pogrążony w półśnie, rozmyślał o wydarzeniach minionych lat, które doprowadziły do jego pobytu w strefie lagun centralnych i pchnęły go na drogę neuronicznej odysei. Myślał o Strangmanie i jego obłąkanych aligatorach, a na końcu, z głębokim westchnieniem żalu i czułości pomyślał o Beatrice i życiodajnym uśmiechu dziewczyny, trzymając się jej wyrazistego wspomnienia tak długo, jak tylko mógł.
Potem usztywnił sobie chorą nogę, przywiązując do niej służącą mu za kulę gałąź, i kolbą pustego już rewolweru wydrapał na ścianie pod oknem wiadomość, której, jak sądził, nikt nigdy nie przeczyta:
Dzień 27. Odpocząłem i idę na południe. Wszystko porządku. Kerans.
Opuścił zatem lagunę i wrócił znów do dżungli. Po kilku dniach zupełnie stracił orientację, ale parł dalej na południe pośród nowych lagun, w przybierających na sile deszczach i narastającym upale, atakowany przez aligatory i olbrzymie nietoperze, niczym drugi Adam w poszukiwaniu zapomnianych rajów odrodzonego słońca.
***