Литмир - Электронная Библиотека

Kerans pomyślał, że mógłby tu spędzić noc. Idąc nawą, zatrzymał się apatycznie, kiedy znowu zaczął padać deszcz. Podszedł do ołtarza, oparł się ramionami o sięgający mu do piersi marmurowy stół i patrzył na kurczącą się tarczę słońca, którego powierzchnia poruszała się rytmicznie niczym żużel w misie pełnej roztopionego metalu.

– Aaa…aach! – W wilgotnym powietrzu rozległ się cienkim echem słaby, prawie nieludzki krzyk, przypominający jęk ranionego zwierzęcia.

Kerans rozejrzał się szybko sądząc, że do świątyni wbiegła za nim jakaś iguana, ale dżungla, dolina i kamienne ruiny milczały w bezruchu. Jedynie deszcz ściekał strugami przez szczeliny w popękanych ścianach.

– Aaa… Aach!

– Tym razem krzyk rozległ się tuż obok. Był skierowany do gasnącego słońca, którego tarcza pulsowała znowu, jak gdyby to ona sprowokowała ów zduszony jęk, na poły wyraz wdzięczności, na poły protestu.

Ocierając z twarzy krople deszczu, Kerans ostrożnie obszedł ołtarz dookoła i aż odskoczył ze strachu, bo niewiele brakowało, a potknąłby się o obdarte zwłoki ludzkie, siedzące tyłem do ołtarza z głową wspartą o kamienie. Odgłosy jęków musiała wydać ta właśnie wycieńczona postać, ale nieznajomy tkwił w całkowitym bezruchu. Jego ciało było tak sczerniałe, że Kerans był niemal pewien, że tamten nie żyje.

Długie nogi mężczyzny, przypominające dwie zwęglone szczapy, tkwiły bezwładnie na ziemi, pokryte stosem podartych, czarnych szmat i kawałkami kory, połączonymi nićmi jakichś pnączy. Podobnie przyodziane były także jego ramiona i zapadnięta pierś. Twarz pokrywała mu niegdyś wspaniała, lecz teraz rzednąca już broda. Po wychudłej, wystającej szczęce, zwróconej ku gasnącemu światłu, spływał deszcz. Ostatnie kapryśne promienie słońca padały na jego odsłonięte czoło i ręce. Nagle jedna z nich, przypominająca kościsty zielonkawy szpon, uniosła się niby dłoń nieboszczyka z grobu, wyciągnęła się do słońca, jak gdyby w geście pożegnania, a później opadła bezradnie z powrotem na ziemię. Słoneczna tarcza zadrżała znów rytmicznie i martwa twarz mężczyzny nagle zmieniła wyraz. Przepastne bruzdy wokół jego ust i nosa oraz policzki zapadłe tak głęboko, że wydawały się wypełniać całą jamę ustną, ożyły na chwilę, jak gdyby ciałem mężczyzny wstrząsnął krótki oddech.

Kerans nie potrafił się zmusić, by podejść jeszcze bliżej. Przyglądał się tylko rozciągniętej przed nim, wycieńczonej postaci. Ten człowiek nie był niczym więcej, jak tylko zmartwychwstałym trupem, nie było przy nim pożywienia ani żadnego narzędzia. Leżał wsparty o ołtarz jak nieboszczyk, którego wywleczono z grobu i pozostawiono samotnie w oczekiwaniu Dnia Sądu Ostatecznego.

Kerans po chwili zrozumiał, dlaczego mężczyzna jeszcze go nie zauważył. Brud i surowa, pokryta bąblami oparzeliny skóra wokół głębokich oczodołów tego człowieka zmieniła je w poczerniałe leje, na dnie których mdłym, ropiejącym lśnieniem połyskiwało blado odległe słońce. Oczy mężczyzny pokrywał niemal zupełnie rak rogówki i Kerans odgadł, że nie widziały już nic oprócz gasnącego słońca. Kiedy pomarańczowy dysk zapadł się za rozciągającą się przed nimi dżunglę i zmierzch okrył szarym całunem deszcz, głowa nieznajomego uniosła się boleśnie, jak gdyby chcąc lepiej zachować obraz wypalony w zniszczonych siatkówkach jego oczu, ale po chwili z powrotem osunęła się na bok, na kamienną poduszkę. Z ziemi poderwały się muchy, pobzykujące nad spływającymi deszczem policzkami obdartego człowieka.

Kerans, chcąc coś powiedzieć, pochylił się nad nieznajomym, który, jak mu się wydawało, zauważył jego ruch. Oślepłe oczy usiłowały przebić otaczający Keransa zamazany obłok.

– Hej, człowieku! – Głos mężczyzny zabrzmiał wątle i zgrzytliwie. – Ejże, żołnierzu, chodź tutaj! Skąd ty się tu wziąłeś?

Jego ręka niby krab przesuwała się po wilgotnej, kamienistej glinie, jak gdyby w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu. Po chwili mężczyzna zwrócił się znów do zapadłego już słońca, nie zważając na muchy, obsiadające mu brodę i twarz.

– Znowu zniknęło! Aaa…Aach! Oddala się ode mnie! Pomóż mi wstać, żołnierzu, pójdziemy za nim. Natychmiast, inaczej zniknie na zawsze.

Wyciągnął do Keransa szponiastą dłoń jak konający żebrak, a potem głowa znów opadła mu bezwładnie. Jego sczerniałą czaszkę zraszał deszcz.

Kerans ukląkł obok. Sądząc po szczątkach spodni od munduru, zniszczonego działaniem wody i słońca, zorientował się, że nieznajomy jest oficerem. Mężczyzna z trudem otworzył zaciśniętą dotąd prawą dłoń. Spoczywał w niej mały srebrny cylinder z okrągłą tarczą – kieszonkowy kompas, stanowiący część wyposażenia lotniczych zestawów ratunkowych.

– Hej, żołnierzu! – Mężczyzna nagle ożył, zwracając pozbawioną oczu głowę ku Keransowi. – Rozkazuję ci, żebyś mnie nie opuszczał! Możesz teraz odpocząć, a ja będę czuwał. Jutro ruszamy dalej.

Kerans usiadł przy nim, rozwinął swoje zawiniątko, po czym osuszył mu twarz, usuwając z niej martwe muchy. Biorąc głowę oficera w obie ręce, jak gdyby był dzieckiem, powiedział wyraźnie i powoli:

– Hardman, mówi Kerans… doktor Kerans. Pójdę z tobą, ale na razie spróbuj trochę odpocząć.

Hardman jednak nie rozpoznał jego nazwiska i tylko lekko zmarszczył brwi ze zdumieniem.

Podczas gdy wsparty o ołtarz Hardman odpoczywał, Kerans wyciągnął scyzoryk i zaczął wydłubywać z nawy spękane płyty kamiennej posadzki, które przeniósł w deszczu pod ołtarz. Zbudował z nich prymitywną altanę wokół leżącej nieruchomo na ziemi postaci. Szczeliny między kamieniami wypełnił naręczami pnącz, które pozrywał z rozpadających się ścian. Choć Hardman miał już schronienie przed deszczem, początkowo rzucał się niespokojnie w swojej ciemnej alkowie, ale wkrótce zapadł w płytki sen, z którego wyrywał go czasami jego własny, charczący oddech. Kerans tymczasem zawędrował przez mrok na skraj dżungli, zebrał z drzew kilka kiści jadalnych jagód, wrócił do kamiennego schronienia i czuwał przy Hardmanie, dopóki nad otaczającymi ich wzgórzami nie wstał nareszcie świt.

Kerans pielęgnował Hardmana jeszcze przez trzy następne dni, karmiąc go jagodami i spryskując mu oczy resztką penicyliny. Wzmocnił konstrukcję kamiennej chaty nowymi płytami ze świątyni i wyplótł prymitywne posłania z liści, na których mogli obaj spać. Popołudniami i wieczorami Hardman siadał w progu, wpatrując się poprzez mgły w odległe słońce. W przerwach pomiędzy następującymi po sobie burzami zroszone deszczem promienie nadawały zielonkawej skórze Hardmana niesamowity, intensywny poblask. Nie przypominał sobie Keransa i zwracał się do niego po prostu per “żołnierzu", ocykając się niekiedy z apatii, żeby wydać mu całą serię rozkazów bez związku na następny dzień.

Kerans nabierał coraz bardziej przekonania, że prawdziwa osobowość Hardmana tkwiła obecnie uśpiona głęboko w jego umyśle, i że zachowanie i reakcje porucznika stanowiły zaledwie blade odbicie jaźni, dławionej przez delirium i symptomy udaru słonecznego. Przypuszczał, że Hardman utracił wzrok mniej więcej przed miesiącem, a potem wiedziony instynktem wczołgał się na wzgórze, na którym stały ruiny świątyni. Stąd lepiej widział słońce, jedyny już na tyle wyrazisty i jasny obiekt, by jego obraz mogły jeszcze zarejestrować gasnące siatkówki Hardmana.

Drugiego dnia porucznik zaczął łapczywie jeść, jak gdyby szykował się do dalszego marszu przez dżunglę – do wieczora trzeciego dnia pochłonął kilkanaście kiści olbrzymich jagód. Zdawało się, że w jego potężne, ale wycieńczone ciało wstąpiły nowe siły, bo późnym popołudniem, kiedy słońce zachodziło już za lesistymi wzgórzami, Hardman zdołał dźwignąć się na nogi, wspierając się o ścianę na progu chaty. Kerans nie był pewien, czy porucznik teraz go poznaje, ale jego pełne rozkazów i poleceń monologi ustały.

Nie zdziwił się zbytnio, gdy obudziwszy się następnego dnia o świcie stwierdził, że Hardman zniknął. Kerans przetarł oczy w bladym świetle poranka i pokuśtykał w dół doliny, na skraj lasu, gdzie mały strumyczek dzielił się na dwie odnogi, płynące ku odległej rzece. Spoglądając na zwieszone w ciszy ciemne gałęzie paproci, wołał słabym głosem nazwisko Hardmana i nasłuchiwał, jak stłumione echo ginie pośród ponurych pni, a potem wrócił do chaty. Przyjął odejście Hardmana bez komentarza, zastanawiając się jedynie, czy spotka go jeszcze na trasie ich wspólnej, południowej odysei. Dopóki oczy porucznika będą na tyle silne, żeby odbierać sygnały z dalekiego słońca, i dopóki nie zwęszą go iguany, Hardman będzie szedł naprzód, posuwając się po omacku przez dżunglę z głową wzniesioną do przebijających spośród gałęzi promieni.

45
{"b":"101307","o":1}