Nagle Strangman zerwał się z krzykiem z kanapy, wskoczył obok Wielkiego Ceazara na środek placu i wskazał wznoszący się nad nimi mulasty wał obwodu laguny. Na tle ciemnego nieba rysowała się wyraźnie mała, kwadratowa sylwetka doktora Bodkina, kluczącego z wolna pośród drewnianych zapór, mających powstrzymać parcie wód strumienia. Nie zauważył, że został dostrzeżony przez ludzi na dole. W ręce niósł niewielkie drewniane pudełko, a z ciągnącego się za nim przewodu pobłyskiwało z trzaskiem słabe światło.
Strangman, który natychmiast zorientował się w sytuacji, ryknął: – Admirale! Wielki Cezarze! Łapać go! Bodkin ma bombę!
Gromada marynarzy rozproszyła się w bezładnym pościgu – wszyscy z wyjątkiem Beatrice i Keransa rzucili się biegiem przez plac. Z lewa i prawa rozlegał się szczęk karabinów. Bodkin przystanął niepewnie. Lont skrzył się na wysokości jego nóg. Doktor odwrócił się i zaczął cofać, idąc wzdłuż zapory.
Kerans zerwał się na nogi i skoczył za innymi. Kiedy dobiegł do mulastego wału, w powietrzu pękały już race, plując magnezem na jezdnię. Strangman i Admirał wspinali się na górę po schodkach awaryjnych, a Wielki Cezar strzelał z karabinu ponad ich głowami. Bodkin porzucił bombę na środku tamy i teraz uciekał po dachach.
Pokonawszy okrakiem ostatni szczebel drabinki, Strangman rzucił się w stronę zapory, dopadł bomby kilkoma susami i kopniakiem odrzucił ją na środek strumienia. Kiedy plusk ucichł, z dołu rozległy się okrzyki radości. Ciężko oddychając Strangman zapiął marynarkę, a potem z zawieszonej pod pachą kabury wyciągnął krótkolufowy rewolwer kal. 38 mm. Na jego twarzy zalśnił słaby uśmieszek. Gnany okrzykami swoich podwładnych, ruszył w ślad za Bodkinem, który z trudem wdrapywał się na pokład stacji badawczej.
Otępiały Kerans słuchał ostatnich strzałów, przypominając sobie przestrogi Bodkina. Nie miał niczego za złe doktorowi, tym bardziej że zignorował jego rady, zdawał sobie jednak sprawę, że wybuch zapewne zdmuchnąłby go razem ze Strangmanem i jego załogą. Wrócił powoli na plac. Beatrice siedziała wciąż w tym samym miejscu, na stosie poduszek. Na ziemi przed nią spoczywał łeb aligatora. Gdy Kerans podszedł bliżej, usłyszał za sobą kroki, które nagle złowróżbnie zwolniły. Wśród marynarzy zapadło dziwne milczenie.
Kerans odwrócił się i ujrzał idącego niespiesznym krokiem w jego stronę Strangmana. Wargi wykrzywiał mu wymuszony uśmiech. Obok szli ramię w ramię Wielki Cezar i Admirał, ale zamiast karabinów trzymali teraz w rękach maczety. Reszta załogi utworzyła luźną tyralierę, przyglądając się tej scenie wyczekująco. Byli najwyraźniej zadowoleni widząc, że Kerans, ten powściągliwy szaman, czczący innego niż oni fetysza, dostanie wreszcie zasłużenie za swoje.
– To był niemądry postępek ze strony Bodkina, nie sądzisz, doktorze? I, co należy dodać, niebezpieczny. Do diabła, przecież mogliśmy się wszyscy potopić. – Kapitan przystanął kilka stóp przed Keransem, obrzucając go ponurym spojrzeniem. – Dobrze znałeś Bodkina. Dziwię się, że tego nie przewidziałeś. I coś mi mówi, że nie powinienem więcej ryzykować kontaktów z obłąkanymi biologami. – Strangman już miał dać znak Wielkiemu Cezarowi, kiedy Beatrice zerwała się na nogi i podbiegła do niego.
– Strangman! Na litość boską, dość tego. Przestań. My cię nie skrzywdzimy. Weź sobie to wszystko!
Jednym szarpnięciem zerwała z siebie wszystkie naszyjniki, a potem zdjęła tiary z głowy i cisnęła je pod nogi Strangmanowi, który, warcząc z wściekłości, skopał je do rynsztoka. Wielki Cezar podszedł do Beatrice, unosząc w górę maczetę.
– Strangman! – Beatrice rzuciła się ku niemu, potknęła się i niemal powaliła go na ziemię, chwytając się poły jego marynarki. – Ty biały diable, dlaczego nie chcesz zostawić nas w spokoju?
Strangman odepchnął ją, oddychając ze świstem przez zaciśnięte zęby. Spojrzał szalonym wzrokiem na potarganą kobietę, klęczącą wśród porozrzucanych klejnotów, i ponownie chciał dać znak Wielkiemu Cezarowi, kiedy po jego prawym policzku przebiegł skurcz, znamionujący zmianę zamiarów kapitana. Trzepnął się w twarz otwartą dłonią, próbując pozbyć się spazmu, jak gdyby odganiał muchę, a potem napiął mięśnie w ohydnym grymasie, nie mogąc ich opanować. Jego twarz wykrzywiła się w groteskowym ziewnięciu i Strangman wyglądał przez chwilę jak człowiek, któremu szczęka wyskoczyła z zawiasów. Widząc niezdecydowanie swojego dowódcy. Wielki Cezar zawahał się, a wtedy Kerans uciekł chyłkiem w cienie kryjące statek zaopatrzeniowy.
– No, dobrze! Boże, co za…! – Strangman zamruczał coś niewyraźnie do siebie i obciągnął marynarkę, niechętnie oddając punkt przeciwnikowi. Kurcz zniknął już z jego twarzy. Skinął leniwie głową Beatrice, jak gdyby ostrzegając dziewczynę, że wszelkie dalsze interwencje z jej strony zostaną zignorowane, po czym wydał jakiś burkliwy rozkaz Wielkiemu Cezarowi. Marynarze odłożyli maczety, ale zanim Beatrice zdążyła znów zaprotestować, cała załoga rzuciła się na Keransa wśród przeraźliwych okrzyków radości, wymachując rękami i klaszcząc w dłonie.
Kerans usiłował im uciec. Patrząc na krąg wyszczerzonych w uśmiechu twarzy nie wiedział, czy chodzi tylko o rodzaj jakiejś zabawy, mającej rozładować napięcie wśród marynarzy, wywołane morderstwem Bodkina, czy też może załoga pragnie wymierzyć mu oczyszczającą grzechy karę. Kiedy podbiegli, uskoczył za otomanę, ale tam odwrót odciął mu Admirał, który kołysał się z boku na bok w swoich białych butach tenisowych niby tancerz. Nagle runął naprzód i podciął Keransowi nogi. Kerans usiadł ciężko na otomanie, a wtedy kilkanaście par śliskich, brunatnych ramion chwyciło go za ręce i szyję, zwalając go przez głowę z powrotem na bruk. Szarpał się bezradnie, próbując się oswobodzić. Pośród dyszących ciał widział Strangmana i Beatrice, przypatrujących mu się z dalszej odległości. Po chwili Strangman ujął dziewczynę za rękę i stanowczym ruchem pociągnął ją za sobą w stronę trapu.
Wtedy ktoś nakrył twarz Keransa dużą jedwabną poduszką, a twarde dłonie zaczęły wybijać na jego karku miarowy, dudniący rytm.
Rozdział XII. Święto czaszek
– Święto czaszek!
W świetle wybuchających rac Strangman wzniósł wielki kielich, rozpryskując jego bursztynową zawartość na swój biały garnitur, wydał pełen uniesienia okrzyk i zeskoczył gwałtownie z fontanny widząc, że na brukowany plac wjeżdża dwukołowa fura. Ciągnięta przez sześciu spoconych, obnażonych do pasa marynarzy, zgiętych w pół pomiędzy dyszlami, trzęsła się i grzechotała pośród podsycanych wciąż na nowo ognisk. Wóz, ciągnięty przez sześć par rąk do wtóru przybierającego na sile werbla bębnów, uderzył w końcu o postument, przechylił się i zrzucił swój lśniący, biały ładunek pod nogi Keransa. Niemal natychmiast uformował się wokół niego krąg zawodzących miarowo marynarzy – dłonie wybijały podniecony rytm, białe zęby, przypominające diabelskie kości do gry, połyskiwały w ciemności i kąsały powietrze, biodra kołysały się, pięty biły o ziemię. Admirał skoczył naprzód, utorował sobie drogę pomiędzy wirującymi torsami innych członków załogi, a wówczas Wielki Cezar, trzymający w dłoniach stalowy trójząb, na którego kolcach tkwiła bela czerwonego morszczynu i innych wodorostów, rzucił się na postument i z ciężkim sieknięciem cisnął ociekające wodą łodygi w powietrze ponad tron.
Kerans bezsilnie pochylił się ku przodowi, kiedy słodkie, szorstkie łodygi opadły kaskadą na jego głowę i ramiona. Światła tańczących rac odbijały się w złoconych poręczach tronu. Wokoło rozlegał się rytmiczny dźwięk bębnów, który niemal całkowicie zagłuszał głębszy puls, dudniący w oddali u podstawy jego czaszki. Kerans, nie zważając na ból, całym ciężarem ciała szarpnął rzemienie, które krępowały mu nadgarstki. Co chwila tracił i odzyskiwał przytomność. U jego stóp, u podnóża tronu, lśniło bielą kłów słoniowych żniwo połamanych kości. Były wśród nich smukłe piszczele, kości udowe i łopatkowe, wyglądające jak stare rydle, siatki żeber i kręgosłupów, a nawet dwie niedbale rzucone czaszki. Na ich łysych ciemieniach i w pustych oczodołach migotało światło płomieni, rzucane z mis pełnych benzyny, podtrzymywanych przez aleję posągów, i sięgające ponad całym placem aż do tronu. Tańczący uformowali się w długą, falistą linię, na której czele pląsał Strangman, snując się pomiędzy mamrmurowymi nimfami, a muzycy, którzy siedzieli wokół ognisk, wychylali się ze swoich miejsc, żeby nie stracić ich z oczu.