Korzystając z chwili wytchnienia, kiedy tancerze zaczęli okrążać plac, Kerans osunął się na aksamitne oparcie tronu, szarpiąc machinalnie ściśnięte więzami ręce. Wokół szyi i ramion doktora zwisały wodorosty, opadające mu na oczy z blaszanej korony, którą Strangman wsunął mu na czoło. Niemal już suchy morszczyn wydzielał ciężki odór, słonawy jak pot. Wodorosty pokrywały mu całkowicie ręce i boki, tak że widać było pod nimi tylko kilka strzępów rozszarpanego fraka. Na skraju postumentu, za stosem kości i i butelek po rumie, leżały w nieładzie kolejne wiązki wodorostów, muszle i rozczłonkowane rozgwiazdy, którymi ludzie Strangmana obrzucali go, dopóki nie znaleźli mauzoleum.
Dwadzieścia stóp z tyłu wznosił się ciemny korpus statku zaopatrzeniowego, na którego pokładach paliło się wciąż kilka świateł. Libacja ciągnęła się nieprzerwanie już od dwóch dni, a jej tempo wzmagało się z godziny na godzinę, jak gdyby Strangman postanowił zamęczyć swoją załogę. Kerans dryfował bezradnie myślami, pogrążony w na pół świadomej zadumie. Ból znieczulony został rumem, który marynarze wlewali mu przemocą do gardła, dopuszczając i się ostatecznego pohańbienia Neptuna, topionego w ten sposób w jeszcze bardziej magicznym i potężnym morzu niż otaczające ich dookoła wody. Kerans doznał lekkiego wstrząśnienia mózgu, toteż sceny, które oglądał, jawiły mu się spowite zasłoną krwi i tańczących przed oczami mroczków. Jak przez mgłę zdawał sobie sprawę, że ma poranione nadgarstki i poobijane ciało, siedział jednak cierpliwie, godząc się stoicko na odegranie roli Neptuna, która przypadła mu w udziale. Załoga, wyładowując swój strach i nienawiść do morza, obrzucała go rozmaitymi odpadkami i śmieciami, nie szczędząc także wyzwisk i przemocy fizycznej. Kerans zaakceptował tę rolę, czy raczej jej karykaturę, wiedział bowiem, że w ten sposób zapewnia sobie bezpieczeństwo. Strangman, bez względu na to, co nim kierowało, nadal nie zdecydował się uśmiercić Keransa, a zachowanie załogi stanowiło lustrzane odbicie jego wahań, dlatego marynarze ukrywali zadawane doktorowi tortury i obelgi pod maską groteskowych, rubasznych żartów, i kiedy na przykład obrzucali go wodorostami, udawali poniekąd, że składają tym samym ofiarę morskiemu bożkowi.
Wąż tancerzy powrócił i uformował się teraz w ruchomy krąg wokół Keransa. Strangman po chwili wystąpił ze środka koła – nie chciał widocznie zbliżać się za bardzo do Keransa, obawiając się zapewne, że jego krwawiące przeguby i czoło uświadomią mu brutalność marynarskich żartów – ale wtedy do doktora podszedł Wielki Cezar, którego nabrzmiała twarz. przypominała spuchnięty pysk hipopotama. Niezgrabnie przebierając nogami w rytm bongosów wybrał z porozrzucanych wokół tronu kości czaszkę i kość udową, po czym zaczął wybijać nimi rytm dla Keransa, wykorzystując różną grubość płatów skroniowych i potylicznych, żeby surowe dźwięki uderzeń o czaszkę objęły zasięgiem całą oktawę. Po chwili dołączyło do niego kilku innych mężczyzn. Rozpoczął się szalony taniec kości do wtóru grzechotu kości udowych, piszczeli, kości promieniowych i łokciowych. Zdając sobie mgliście sprawę z tego, że w odległości najwyżej stopy czy dwóch zewsząd otaczają go szeroko uśmiechnięte, drwiące twarze, Kerans czekał, aż się to wszystko skończy, a potem odchylił się i usiłował osłonić jakoś oczy, kiedy w górze wybuchła nagle salwa rac sygnałowych, oświetlając na chwilę statek zaopatrzeniowy i otaczające go budynki. Był to sygnał oznaczający koniec zabawy i rozpoczęcie kolejnego dnia pracy. Strangman i Admirał, pokrzykując, rozdzielili grupę tańczących. Odciągnięto na bok wóz, którego metalowe obręcze dźwięczały na bruku, i wygaszono beznzynowe pochodnie. Plac opustoszał i pociemniał dosłownie w ciągu minuty. Tylko kilka zduszonych ognisk trzeszczało jeszcze pośród poduszek i bębnów, których kształty odbijały się chwilami w złoconych fragmentach tronu i w otaczających go kręgiem białych kościach.
Nocą od czasu do czasu pojawiały się na placu grupki rabusiów, pchających na taczkach łup w postaci rzeźby z brązu albo fragmentu jakiegoś portyku, które wciągali na statek, po czym znikali znowu, nie zwracając najmniejszej uwagi na nieruchomą postać, przygarbioną na tronie pośród cieni. Kerans zasnął, zapominając o zmęczeniu i głodzie – obudził się dopiero kilka minut przed świtem, w najchłodniejszej porze dnia, i zaczął wołać Beatrice. Nie widział jej od chwili, kiedy został obezwładniony w dniu morderstwa Bodkina, przypuszczał zatem, że Strangman trzymają gdzieś pod kluczem na statku zaopatrzeniowym.
Wreszcie, po brawurowej eksplozji nocnych bębnów i rac, nad pełnym cieni placem wstał świt, wlokąc za sobą olbrzymią złotą kopułę słońca. Po godzinie na placu i osuszonych ulicach zapadła cisza, i tylko odległy szum klimatyzatora, dochodzący ze statku, przypominał Keransowi, że nie jest sam. Poprzedni dzień udało mu się przeżyć jedynie cudem, choć siedział w pełnym słońcu bez żadnej osłony, jeśli nie liczyć płaszcza wodorostów, spływającego z jego blaszanej korony. Niby wyrzucony na brzeg Neptun spoglądał ze swojej altanki z trawy morskiej na kobierzec oślepiającego światła, kryjącego kości i odpadki. Usłyszał, że na pokładzie otwiera się luk, i domyślił się, że to Strangman wyszedł z kabiny, żeby mu się przyjrzeć. Kilka minut później ktoś oblał Keransa kilkoma kubłami lodowatej wody. Doktor gorączkowo zlizywał zimne krople, spływające z wodorostów jak zmrożone perły. Zaraz potem zapadł w głęboki letarg, z którego zbudził się dopiero po zmroku, tuż przed rozpoczęciem nocnej zabawy.
Wtedy podszedł do niego Strangman w odprasowanym białym garniturze, przyjrzał mu się krytycznie i w dziwnym przystępie litości mruknął:
– Kerans, ty ciągle żyjesz. Jak ci się to udaje?
Właśnie ta uwaga podtrzymywała Keransa przy życiu drugiego dnia, kiedy w południe na placu rozłożył się kilkoma jaśniejącymi warstwami biały kobierzec upału, sprawiając wrażenie, że potworne gorąco wykrystalizowało z przestrzenno-czasowego kontinuum płaszczyzny kilku wszechświatów równoległych. Powietrze parzyło skórę Keransa jak płomień. Doktor przyglądał się obojętnie marmurowym posągom i rozmyślał o Hardmanie, biegnącym pomiędzy słupami światła prosto w paszczę słońca i znikającym za wydmami jaśniejącego popiołu. Ta sama siła, która strzegła Hardmana, objawiła się w pewien sposób także w Keransie, przystosowując odpowiednio jego metabolizm do warunków zewnętrznych i pozwalając mu wytrzymać nieustający żar. Z pokładu obserwowali go bez przerwy marynarze. Przekonał się o tym dobitnie, kiedy spośród kości skoczyła ku niemu duża, długa na trzy stopy salamandra. Zwęszywszy go, obnażyła sennie swoje obłędne kły, przypominające łupki obsydianu, ale z pokładu huknął wtedy strzał, który zamienił jaszczurkę w kupę mięsa, wijącego się we krwi u stóp Keransa.
Na podobieństwo siedzących nieruchomo w słońcu gadów cierpliwie czekał, kiedy skończy się dzień.
Strangman zdumiał się, widząc Keransa dygocącego w delirium z wyczerpania, ale żywego. Twarz zmarszczył mu grymas niepokoju. Spojrzał gniewnie na Wielkiego Cezara i załogę zgromadzoną wokół postumentu w świetle pochodni i najwyraźniej równie zaskoczoną, jak on sam. Kiedy krzykiem wezwał muzyków, by znowu rozpoczęli grę na bębnach, ich reakcja była znacznie mniej skwapliwa niż pierwszego dnia.
Zdecydowany złamać ostatecznie opór Keransa, Strangman nakazał, żeby ze statku spuszczono jeszcze dwie dodatkowe baryłki rumu. Miał nadzieję, że z pomocą alkoholu rozwieje kryjący się w sercach jego ludzi podświadomy strach przed Keransem i że zniszczy wizerunek paternalistycznego strażnika morza, którego uosobieniem stawał się dla nich doktor. Wkrótce plac zapełniły hałaśliwe postacie chwiejących się na nogach marynarzy. Pili wprost z dzbanów i butelek. Niektórzy stepowali na skórach od bębnów. Strangman w towarzystwie Admirała krążył pomiędzy grupkami marynarzy, zachęcając ich do dalszych aktów ekstrawagancji. Po chwili Wielki Cezar włożył na głowę łeb aligatora, a za nim uformował się sznur rozkrzyczanych muzyków.