Nikt go nie ścigał. Strangman nie przyznał się do porażki – a większość załogi tak właśnie interpretowałaby zniknięcie Keransa – postanowił natomiast uznać jego ucieczkę za fait accompli i nie zaprzątać sobie nim więcej głowy, przypuszczał bowiem, że doktor ruszył w kierunku lagun położonych dalej na południu. Przez całą noc grupki rabusiów włóczyły się znów po osuszonych ulicach, a każde kolejne znalezisko sygnalizowały wybuchy rac i pokazy ogni sztucznych.
Kerans odpoczywał do świtu, leżąc wciąż w kałuży, żeby woda przesiąkła przez strzępy oblepiającego go nadal jedwabnego fraka, usuwając stęchły zapach wodorostów i błota. Na godzinę przed wschodem słońca wstał, zerwał z siebie frak i koszulę, po czym wcisnął je w jakąś szczelinę w ścianie. Wykręcił z gniazdka nienaruszoną oprawkę od żarówki i zaczął starannie wybierać nią wodę z jednej z czystszych kałuż na posadzce. Kiedy nad wschodnim krańcem laguny ukazało się słońce, zebrał już mniej więcej kwartę. Dwa korytarze dalej udało mu się zamknąć w łazience małą jaszczurkę, którą zabił wyjętą z muru cegłą. Soczewką z okrucha szyby rozniecił hubkę i rozpalił ogień. Usmażył na nim do miękkości dwa filety ciemnego, włóknistego mięsa. Niewielkie steki rozpuszczały mu się w spękanych ustach, kusząc wykwintną delikatnością stopionego tłuszczu. Odzyskawszy siły, wrócił na najwyższe piętro i schował się w składziku narzędziowym za szybem windy. Zablokował drzwi kilkoma kawałkami zardzewiałej poręczy od schodów, usadowił się w kącie i czekał na zapadnięcie zmroku.
Nad wodą gasły już ostatnie promienie słońca. Kerans wiosłował na tratwie, skrytej pod liśćmi paproci, moknącymi nad brzegiem laguny. Krwawe i miedziane brązy popołudniowego słońca ustępowały teraz głębokim fioletom i błękitom. Niebo nad głową
Keransa przypominało ogromny, szafirowo-purpurowy lej, a fantastyczne spirale koralowych chmur znaczyły drogę zachodzącego słońca niby barokowe rysunki, przedstawiające opary zapachowe, unoszące się w powietrzu. Po powierzchni laguny przebiegały powolne, oleiste fale, a woda czepiała się liści paproci jak przezroczysty wosk. Sto jardów dalej chlupotała leniwie pośród szczątków nabrzeża pod hotelem Ritz, wyrzucając czasem na powierzchnię połamane szczapy drewnianych bali. Luźna siatka cum podtrzymywała wciąż pięćdziesięciogalonowe beczułki, unoszące się razem na powierzchni niczym stado garbatych krokodyli. Na szczęście aligatory, które Strangman wpuścił do laguny, drzemały wciąż w swoich gniazdach pośród okolicznych domów albo rozpełzły się w pobliskich strumieniach w poszukiwaniu pożywienia, czyli w pogoni za rejterującymi iguanami.
Kerans odczekał chwilę, zanim powiosłował pod hotel Ritz wzdłuż brzegu przez otwartą przestrzeń. Przyglądał się uważnie wybrzeżom i ujściu strumienia, wypatrując wartowników, których mógł tu pozostawić Strangman. Zbudowanie tratwy z dwóch galwanizowanych zbiorników na wodę wymagało z jego strony ogromnego wysiłku, który wyczerpał go niemal zupełnie fizycznie i psychicznie, dlatego ostrożnie rozejrzał się jeszcze wokoło, zanim ruszył dalej. Podpłynąwszy do nabrzeża zauważył, że cumy zostały porozcinane celowo, a drewniany, pudełkowy szkielet nabrzeża zmiażdżyła zapewne jakaś duża jednostka pływająca, najprawdopodobniej hydroplan, który Strangman pozostawił w centralnej lagunie.
Kerans wpłynął klinem pomiędzy dwie unoszące się na powierzchni beczki, gdzie tratwa mogła tkwić na wodzie nie zauważona pośród dryfujących śmieci i odpadków, a potem wspiął się na balkon i wszedł przez okno do hotelu. Wbiegłszy szybko po schodach na górę, szedł po wielkich, rozmazanych śladach kroków, pozostawionych na niebieskim dywanie pleśni, która przypełzła tu z dachu.
Jego apartament był całkowicie zdemolowany. Kiedy Kerans otworzył wiodące do środka zewnętrzne, drewniane drzwi, spadł mu pod nogi ostry okruch szkła, pochodzący z wewnętrznej, wodoszczelnej konstrukcji ochronnej. Ktoś włamał się do mieszkania w oszalałej gorączce zniszczenia, metodycznie rozbijając wszystko, co akurat nawinęło się pod rękę. Meble w stylu Ludwika XV zostały porąbane na kawałki, a powyrywane nogi i poręcze użyte przez napastnika w charakterze pocisków, którymi tłukł wewnętrzne, szklane ścianki działowe. Dywan zamienił się w kłąb długich, wystrzępionych pasów. Włamywacz rozpruł nawet druciany podkład, żeby połamać i powyrywać uszczelnienia podłogowe. Biurko ze strzaskanymi nogami leżało przecięte na pół, a okrywająca je skóra krokodyla była zerwana. Książki porozrzucano na podłodze, a wiele z nich ktoś rozrąbał równiutko na dwie części. Grad ciosów spadł także na kominek, w którego złoconej krawędzi widać było potężne wyżłobienia, a powierzchnię lustra pokrywały rozbryzgi wielkich gwiazd pękniętego szkła i srebra.
Lawirując pośród odpadków, Kerans wyszedł na chwilę na taras. Druciana siatka moskitiery została wygięta i pękła. Leżaki, na których zwykle wypoczywał, porąbano na drzazgi na podpałkę.
Tak jak przypuszczał, fałszywy sejf za biurkiem był otwarty. Jego odchylone drzwiczki ukazywały puste wnętrze. Kerans wszedł do sypialni. Na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech, kiedy zrozumiał, że ludzie Strangmana nie znaleźli prawdziwego sejfu, ukrytego za lustrem nad sekretarzykiem. Poobijany cylinder mosiężnej busoli, którą Kerans machinalnie ukradł z bazy, wskazywał ciągle talizmanowe południe. Leżał na podłodze pod małym okrągłym lustrem, rozbitym we wzór przypominający płatek śniegu pod mikroskopem. Kerans ostrożnie przekręcił rokokową ramę, zwolnił zawias i odciągnął pierwsze drzwiczki, za którymi ukazała się nienaruszona tarcza szyfrowego zamka sejfu.
Z nieba lał się już mrok, rozrzucając po pokoju długie cienie. Kerans szybko przebiegał palcami po ząbkach zamka. Odetchnął z ulgą, otworzył drzwi i jednym ruchem wyciągnął z sejfu ciężkiego colta wraz z pudełkiem naboi. Usiadł na połamanym łóżku, zerwał pieczęcie z pudła i załadował broń, ważąc w dłoni masywny, czarny rewolwer. Opróżnił pudło, napełnił kieszenie amunicją, a potem zapiął ciaśniej pas i wrócił do salonu.
Rozglądając się raz jeszcze po pokoju, zdał sobie sprawę, że paradoksalnie nie żywi złości do Strangmana za zdemolowanie mieszkania. W pewnym sensie zniszczenie apartamentu wraz ze wszystkimi ukrytymi w nim wspomnieniami z laguny akcentowało natomiast coś, co Kerans milcząco do tej pory zbywał, a co powinien był zaakceptować wraz z przybyciem Strangmana i wszelkimi konsekwencjami jego przyjazdu – że nastała konieczność porzucenia laguny i wyruszenia dalej na południe. Hotelowy czas Keransa skończył się, a wodoszczelny apartament ze stałą wilgotnością i temperaturą, zapasami paliwa i żywności, stał się już niczym innym, jak tylko kapsułą, mieszczącą jego dawne środowisko, którego czepiał się kurczowo niczym przerażony embrion błony żółtkowej. Rozbicie ochronnej skorupy, podobnie jak dojmujące wątpliwości, dotyczące jego rzeczywistych, nieświadomych powodów postępowania, a wywołane przez wypadek podczas podwodnej wizyty w planetarium, stało się impulsem niezbędnym do działania, nakazującym Keransowi stanąć w jaśniejszym świetle wewnętrznego, archeopsychicznego słońca. Nadszedł czas, żeby się ruszył. Ani przeszłość, którą reprezentował Riggs, ani teraźniejszość, zawarta w zdemolowanym mieszkaniu, nie mogły już stanowić dla Keransa pożywki życiowej. Odtąd postanowił całkowicie poświęcić się przyszłości, do tej pory niepewnej, niejasnej i naznaczonej licznymi wątpliwościami.
Zgrabny, łukowaty kadłub statku zaopatrzeniowego górował w ciemności nad otoczeniem jak aksamitny brzuch wyrzuconego na brzeg wieloryba. Kerans przycupnął w cieniu steru. Jego szczupłe, brunatne ciało bez trudu wtopiło się w tło. Ukrył się w wąskiej szczelinie pomiędzy dwiema łopatkami koła – były to nitowane, metalowe tabliczki szerokości piętnastu stóp i wysokości czterech. Kerans ostrożnie obserwował teren spomiędzy łańcuchowych ogniw wielkości orzechów kokosowych. Dochodziła północ i z trapu schodziły na plac ostatnie grupki rabusiów. Po placu uwijali się podpici marynarze, trzymający na ogół w jednej ręce butelkę, a w drugiej maczetę. Na bruku poniewierały się rozprute poduszki, bębny, kości i wypalone węgle, które załoga Strangmana beztrosko roztrącała kopniakami na wszystkie strony świata.