Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Więc ich zabiłeś?

– A co innego mogłem zrobić? To jedyny sposób, by zamknąć komuś usta na dobre. Sama rozumiesz.

– A Martha Deeter?

– Martha Deeter – powtórzył z westchnieniem. – Naprawdę żałuję, że nie żyje i że nie mogę jej zabić jeszcze raz. Gdyby nie Martha Deeter… – Pokiwał głową. – Przepraszam za słownictwo, ale była naprawdę pierdolnięta na punkcie rachunków. Mogła przymknąć oko na sprawę Shutza, ale nie chciała. Choć guzik ją to obchodziło. Głupia baba, wszędzie musiała wetknąć swój nos. Jak wyszłaś z biura, postanowiła dać tobie i twojej ciotce nauczkę. Tak dla przykładu. Wysłała faks do centrali z sugestią, żeby zbadać sprawę i ukarać was za próbę wyłudzenia pieniędzy. Wiesz, do czego to mogło doprowadzić? Nawet gdyby poprzestali tylko na upomnieniu, mogłoby się zacząć prawdziwe dochodzenie.

– Więc ją zabiłeś?

– Wydawało się to rozsądne. Teraz może to wyglądać na nieco skrajne działanie, ale, jak już powiedziałem, czasem inaczej nie można, kiedy chce się uciszyć kogoś na dobre. Nie należy ufać ludziom, taką mają naturę. I wiesz, odkryłem coś zdumiewającego. Nie jest wcale tak trudno kogoś zabić.

– Gdzie się nauczyłeś robienia bomb?

– W bibliotece. Prawdę mówiąc, skonstruowałem bombę dla Curly'ego, ale akurat zobaczyłem przypadkiem, jak idzie przez ulicę do swojego samochodu. Było późno, wychodził akurat z baru. Żywej duszy w pobliżu. Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście. Przejechałem po nim kilka razy. Musiałem się upewnić, że nie żyje, rozumiesz. Nie chciałem też, żeby cierpiał. Nie był w końcu taki zły. Ale mógł mi zaszkodzić.

Zadrżałam bezwiednie.

– Tak – potwierdził. – Poczułem się nieswojo, jak przejechałem po nim pierwszy raz. Wmawiałem sobie, że to tylko garb na jezdni. No więc miałem już gotową tę bombę, a potem dowiedziałem się, że znów pojechałaś do RGC. Zadzwoniłem do Stempera i nagadałem mu bzdur, żeby cię zatrzymał jakieś pół godziny, bo bank musi mieć czas na sprawdzenie czeku.

– I wtedy musiałeś zabić też Stempera.

– Stemper zginął z twojej winy. Żyłby nadal, gdybyś nie była taka uparta. Dwa dolary – prychnął z pogardą Shempsky. – Z powodu dwóch dolarów wszyscy ci ludzie poszli do piachu, a moje życie zostało zniszczone raz na zawsze.

– Mam wrażenie, że zaczęło się już od Laury Lipinski.

– To też wywęszyłaś? – spytał, jeszcze bardziej przybity. – Dawała Larry'emu niezłą szkołę. Popełnił błąd, mówiąc jej o pieniądzach, a ona bardzo chciała pieniędzy. Powiedziała, że jak ich nie dostanie, to pójdzie na policję.

– Więc ją zabiłeś?

– Popełniliśmy błąd, pozbywając się ciała. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, więc postanowiłem ją poćwiartować, wcisnąć do kilku worków na śmieci, a worki porozwozić po całym mieście, żeby rano zabrały je śmieciarki. Ale niełatwo porąbać ciało, wierz mi. No i akurat napatoczył się skąpiec Fred, który chciał zaoszczędzić dolca na liściach. Zobaczył mnie i Larry'ego. Trzeba mieć pecha.

– Nie rozumiem, jaki miał w tym wszystkim udział

Fred.

– Widział, jak wyrzucamy worek, ale niczego nie podejrzewał. Robił w końcu to samo, co my. Nazajutrz rano idzie do RGC, a Martha go olewa i posyła do diabła. Fred wychodzi i przy następnej przecznicy coś mu świta, że zna kolegę Marthy. Rozmyśla o tym aż do następnego skrzyżowania i uświadamia sobie, że to ten sam facet, który wyrzucał worek ze śmieciami. Więc Fred idzie pod agencję nieruchomości z aparatem i zaczyna robić zdjęcia. Chciał chyba zamachać nimi Larry'emu przed nosem i wyciągnąć swoją forsę. Ale dostrzega w pewnym momencie, że worek jest za bardzo napchany i cokolwiek cuchnie. No i Fred go otwiera.

– Dlaczego nie zgłosił się na policję?

– A jak myślisz? Forsa.

– Chciał cię szantażować.

Dlatego zostawił czek na biurku. Nie potrzebował go.

Miał zdjęcia.

– Fred powiedział, że nie ma żadnej emerytury. Pracował przez pięćdziesiąt lat w fabryce guzików i nic. Przeczytał gdzieś, że potrzeba dziewięćdziesiąt tysięcy, żeby dostać się do prywatnego domu opieki dla starych ludzi. Tego właśnie chciał. Dziewięćdziesięciu tysięcy.

– A Mabel? Jej też chciał załatwić ten dom? Shempsky wzruszył ramionami.

– Nic nie mówił o Mabel. Skąpy drań.

– Dlaczego zabiłeś Lany'ego? – spytałam. Niewiele mnie to obchodziło, ale obchodził mnie czas. Potrzebowałam go jeszcze trochę. Nie chciałam, żeby Shempsky pociągnął za spust. Jeśli miało to oznaczać, że muszę z nim rozmawiać, to tak właśnie zamierzałam postępować.

– Upinski dostał pietra. Chciał się wycofać. Zabrać swoją forsę i zwiać. Próbowałem się z nim dogadać, ale był naprawdę przerażony. Więc poszedłem do niego, by się przekonać, czy zdołam go uspokoić.

– I udało ci się. Nie ma to jak zabić. Najlepszy środek uspokajający.

– Nie chciał słuchać, co mi więc pozostawało? Myślałem, że odstawiłem dobrą robotę z tym samobójstwem.

– Masz udane życie – dom, żonę i dzieci, przyzwoitą pracę. Dlaczego kradłeś?

– Z początku dla rozrywki. Razem z Tippem i paroma chłopakami spotykaliśmy się w każdy poniedziałek wieczorem, żeby pograć w pokera. A żona nigdy nie chciała dawać Tippowi forsy. Więc Tipp zaczął podkradać. Z kilku kont, na tego pokera. To było takie proste. Nikt nie wiedział, że forsa znika. Rozbudowaliśmy więc interes, aż w końcu zaczęliśmy zgarniać sporą działkę z rachunków Vita. Tipp znał Lipinskiego i Curly'ego i ich też wciągnął. – Shempsky znów wytarł nos. – Nigdy nie zrobiłbym żadnych pieniędzy w tym banku. To robota bez przyszłości. Widzisz, chodzi o moją twarz. Nie jestem głupi. Mógłbym zostać kimś, ale nikt na mnie nie zwraca uwagi. Bóg daje każdemu jakiś talent. A wiesz, jaki ja mam talent? Nikt mnie nie pamięta. Mam twarz, którą się od razu zapomina. Zabrało mi to kilka lat, ale w końcu wykombinowałem, jak posłużyć się tym moim darem. -Wybuchnął cichym, obłąkańczym śmiechem, który przyprawił mnie o gęsią skórkę. – Mój talent polega na tym, że mogę okradać ludzi albo zabijać ich na ulicy, i nikt tego nie pamięta.

Allen Shempsky był pijany lub szalony, może nawet jedno i drugie. I nie musiał mnie zabijać, bo i tak już umierałam ze strachu. Serce waliło mi w piersi, a echo pulsu rozsadzało czaszkę.

– Co teraz zrobisz? – spytałam.

– Jak już cię zabiję? Pójdę chyba do domu. A może wsiądę do samochodu i gdzieś pojadę. Mam mnóstwo pieniędzy. Nie muszę wracać do banku, jeśli nie będę miał ochoty.

Shempsky się pocił, a jego policzki pod niezdrowymi rumieńcami były blade.

– Chryste, naprawdę źle się czuję – powiedział, po czym wstał i skierował w moją stronę broń. – Masz jakieś lekarstwo na przeziębienie?

– Tylko aspirynę.

– Potrzeba mi czegoś mocniejszego. Posiedziałbym jeszcze i pogadał z tobą, ale muszę zażyć jakieś leki. Założę się, że mam gorączkę.

– Nie wyglądasz za dobrze.

– Mam na pewno rumieńce.

– Tak. I szkliste oczy.

Zza okna, od strony schodów pożarowych, dobiegło jakieś skrobanie. Obydwoje zwróciliśmy się w tamtą stronę. Ale za stłuczoną szybą była tylko ciemność.

Shempsky znów spojrzał na mnie i odciągnął kurek rewolweru.

– Teraz się nie ruszaj, żebym mógł cię zabić pierwszą kulą. Tak jest lepiej. Znacznie mniej bałaganu. A jak ci strzelę prosto w serce, to będziesz miała otwartą trumnę. Wiem, że wszyscy to lubią.

Oboje odetchnęliśmy głęboko – ja przed śmiercią, Shempsky przed oddaniem strzału. W tej sekundzie powietrze przeszył mrożący krew w żyłach ryk wściekłości i obłędu. Okno wypełniła postać Ramireza – twarz miał wykrzywioną, oczy zmrużone i pełne zła.

Shempsky odwrócił się instynktownie i zaczął strzelać, opróżniając bębenek.

Nie marnowałam czasu. Wyskoczyłam z pokoju, przemknęłam przez salon i wypadłam z mieszkania. Pognałam korytarzem, pokonałam błyskawicznie dwie kondygnacje schodów i niemal rozwaliłam drzwi mieszkania pani Keene.

– Na Boga! – zawołała. – Pracowity masz dzisiaj wieczór, bez dwóch zdań. O co chodzi tym razem?

53
{"b":"101303","o":1}