Razem z Lula zaciągnęłam naszego więźnia na chodnik. Po chwili podjechał Yinnie i otworzył drzwi centralnym zamkiem.
– Śmieć siedzi z tyłu – oświadczył.
– Hej! – zawołała Lula, biorąc się pod boki. – Kogo nazywasz śmieciem?
– Uderz w stół, a nożyce się odezwą – skomentował Yinnie.
– Jeśli tak, to za chwilę sam posadzisz swoją zboczoną dupę na tylnym siedzeniu – zrewanżowała się Lula.
– Za jakie grzechy? – spytałam. Nagle uświadomiłam sobie, że mówię jak matka, i przeżyłam moment paniki. Lubiłam matkę, ale nie chciałam nią być. Nie chciałam nigdy piec jagnięciny. Nie chciałam mieszkać w domu, gdzie dla trojga dorosłych ludzi jest tylko jedna łazienka. I nie chciałam poślubić kogoś takiego, jak mój ojciec. Chciałam poślubić Indianę Jonesa. Uważałam, że Indiana Jones plasował się gdzieś między moim ojcem a Komandosem. Morelli też pasował. Prawdę powiedziawszy, Mo-rellemu było całkiem blisko do Indiany Jonesa. Nie miało to, co prawda, większego znaczenia, skoro Morelli nie zamierzał się żenić.
Yinnie wysadził mnie i Lulę pod biurem, a sam pojechał z Lallym na posterunek policji przy North Clinton.
– No, był niezły ubaw – oceniła sprawy Lula. – Choć szkoda wozu. Nie mogę się doczekać, kiedy dostaniesz nowy.
– Teraz żadnego nie dostanę. Nie biorę już żadnych samochodów. Będę jeździła buickiem. Z buickiem nigdy nic się nie dzieje.
– Fakt – zgodziła się Lula. – Ale niekoniecznie jest się z czego cieszyć.
Wykręciłam numer First Trenton, poprosiłam Shemp-sky'ego i usłyszałam, że z powodu dolegliwości żołądkowych poszedł wcześniej do domu. Znalazłam jego numer w książce telefonicznej, ale nic z tego. Brak odzewu. Dla zabawy sprawdziłam jego finanse. Nie znalazłam nic niezwykłego. Hipoteka, karty kredytowe w najlepszym porządku.
– Dlaczego sprawdzasz Shempsky'ego? – spytała Lula. – Myślisz, że jest w to zamieszany?
– Wciąż myślę o bombie w porsche. Shempsky wiedział, że nim jeżdżę.
Tak, ale mógł komuś powiedzieć. Wspomnieć przy jakiejś okazji, że jedziesz do biura tej firmy śmieciarskiej swoim nowiutkim wozem marki Porsche.
– Prawda.
– Mam cię gdzieś podrzucić? Pokręciłam przecząco głową.
Przyda mi się trochę ruchu i świeżego powietrza -powiedziałam. – Wracam do domu na piechotę.
– To dość daleko.
– Nie tak bardzo.
Wyszłam na ulicę i podniosłam kołnierz kurtki. Zrobiło się chłodno, niebo poszarzało. Było popołudnie, ale w domach już paliły się światła, które rozpraszały nadchodzący mrok. Słychać było szum centralnego ogrzewania. Po Hamilton przesuwał się sznur samochodów, które zamierzały gdzieś dotrzeć. Chodnikami przymykali nieliczni spacerowicze. Wymarzony dzień, by pozostać w domu i porządkować garderobę, przyrządzić sobie gorącą czekoladę, przygotować się do zimy. Ale i wymarzony dzień, by wyjść na ulicę, szurać stopami po resztkach liści i dostawać rumieńców od chłodnego powietrza. Była to moja ulubiona pora roku. I gdyby nie fakt, że na prawo i lewo umierali ludzie, że nie mogłam znaleźć wuja Freda, że ktoś chciał mnie zabić i że Ramirez zamierzał posłać mnie na tamten świat – byłby to naprawdę wspaniały dzień.
Po godzinie byłam już u siebie i czułam się świetnie. Miałam jasną głowę i doskonałe krążenie. Buick stał na parkingu, trwały jak opoka i równie cichy. W kieszeni miałam kluczyki i wciąż zastanawiałam się nad Shemp-skym. Może powinnam wsiąść do samochodu i spotkać się z nim, pomyślałam. Na pewno jest już w domu.
Drzwi windy rozsunęły się i wyjrzała pani Bestler.
– Na górę?
– Nie – odparłam. – Zmieniłam zdanie. Mam jeszcze trochę spraw do załatwienia.
– Na piętrze akcesoria dla pań mają dwudziestopro-centową zniżkę – poinformowała. Cofnęła głowę i drzwi windy zamknęły się.
Ruszyłam z powrotem na parking i z duszą na ramieniu otworzyłam drzwi buicka. Nie rozległo się głośne „bum", usiadłam więc za kierownicą. Uruchomiłam silnik i wyskoczyłam błyskawicznie z wozu. Stanęłam w przyzwoitej odległości i odczekałam dziesięć minut. Nic, śladu eksplozji. Ufi Co za ulga. Wsiadłam do samochodu, wrzuciłam bieg i wyjechałam z parkingu. Shempsky mieszkał w Hamilton Township, na wysokości Klockner, za budynkiem liceum. Typowe przedmieście domków jed- norodzinnych. Dwa samochody, dwie pensje, dwoje dzieci na rodzinę. Bez trudu znalasiam ulicę i dom. Wszystko było dokładnie oznakowane. Mieszkał w bliźniaku. Białym z czarnymi okiennicami. Bardzo schludnym.
Zaparkowałam przy krawężniku, podeszłam do drzwi i nacisnęłam dzwonek. Już miałam zadzwonić po raz drugi, kiedy otworzyła mi jakaś kobieta. Była gustownie ubrana w brązowy sweter, spodnie pod kolor i mokasyny na gumowej podeszwie. Włosy obcięte do ramion, makijaż prezenterki telewizyjnej. I szczery uśmiech. Idealnie pasowała do Allena. Podejrzewałam, że natychmiast zapomnę wszystko, co mi powie, a za pół godziny nie będę mogła przypomnieć sobie, jak wygląda.
– Maureen? – spytałam.
– Tak?
– Stephanie Plum… Chodziłyśmy razem do szkoły. Klepnęła się dłonią w czoło.
– Oczywiście! Gapa ze mnie. Allen wspomniał o tobie któregoś wieczoru. Mówił, że wstąpiłaś do banku – powiedziała. Jej uśmiech nagle przygasł. – Słyszałam o Fre-dzie. Przykro mi.
– Nie widziałaś go, prawda? – spytałam, tak na wszelki wypadek, gdyby trzymała go u siebie w piwnicy.
– Nie!
– Zawsze pytam – wyjaśniłam, gdyż wyglądała na zaskoczoną.
– Dobry pomysł. Mogłam go przecież widzieć gdzieś na ulicy.
– Właśnie.
Jak dotąd, nie dostrzegłam nigdzie nawet śladu Allena. Mógł oczywiście leżeć na górze, jeśli był naprawdę chory.
– Allen w domu? – spytałam Maureen. – Próbowałam złapać go w banku, ale wyszedł akurat na lunch, a potem musiałam się czymś zająć. Pomyślałam sobie, że pewnie jest już w domu.
– Nie. Zawsze wraca o piątej – wyjaśniła, a uśmiech powrócił na swoje miejsce. – Może wejdziesz i zaczekasz? Zaparzę herbaty ziołowej.
Wrodzone wścibstwo kazało mi skorzystać z propozycji, żeby przy okazji rozejrzeć się po domu Shempsky'ego. Z drugiej strony jednak pragnęłam ujrzeć następny dzionek, więc zastanawiałam się, czy to mądre pozostawiać buicka na pastwę losu.
– Dzięki, może innym razem – powiedziałam. – Muszę mieć oko na mój wóz.
– Mamo! – wrzasnęło z kuchni jakieś dziecko. – Tim-my wsadził sobie drażetkę do nosa.
Maureen pokiwała głową i uśmiechnęła się.
– Dzieci – powiedziała. – Wiesz, jak to jest.
– Mam tylko chomika – wyjaśniłam. – Raczej trudno wepchnąć mu cokolwiek do nosa.
– Zaraz wracam – rzuciła Maureen. – To potrwa tylko chwilę.
Weszłam do przedpokoju i rozejrzałam się, podczas gdy Maureen pośpieszyła do kuchni. Po prawej był salon. Duży, miły pokój w brązowych barwach. Pod ścianą stało pianino. Na nim zdjęcia rodzinne. Allen i Maureen z dzieciakami nad morzem, w Disneylandzie, podczas świąt Bożego Narodzenia.
Mnóstwo zdjęć. Nikt by pewnie nie zauważył, gdyby jedno znalazło się przypadkiem w mojej torbie.
Usłyszałam wrzask dziecka i szczebiot Maureen, która informowała nieszczęśnika, że wszystko jest okay i że zła drażetka już sobie poszła. W kuchni grał telewizor, więc w okamgnieniu chwyciłam najbliższą fotografię, wsunęłam do torby i błyskawicznie cofnęłam się do przedpokoju.
– Przepraszam – usprawiedliwiała się Maureen, wracając z kuchni. – Ani przez chwilę człowiek się nie nudzi. Wręczyłam jej wizytówkę.
– Może przekażesz Allenowi, żeby zadzwonił do mnie, jak wróci.
– Pewnie.
– A tak przy okazji, jakim wozem Allen jeździ?
– Jasnobrązowym taurusem. Ale mamy jeszcze lotusa.
– Allen ma lotusa?
– To jego zabawka.
Dość kosztowna.
Musiałam w drodze do domu przejechać obok centrum handlowego, skręciłam więc szybko na parking i zajrzałam do banku. Był już nieczynny, ale okienko dla kierowców wciąż funkcjonowało. Niewiele zyskałam. Al-len nie miał tu nic do roboty. Objechałam parking, ale nie znalazłam jasnobrązowego taurusa.