Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Właśnie widzę.

O pierwszej jeszcze nie spałam. To przez ten pocałunek. Wciąż o nim myślałam. I o tym, co czułam, kiedy Morelli wziął mnie w ramiona. A potem zaczęłam się zastanawiać, jak bym się czuła, gdyby zdarł ze mnie ubranie i zaczął całować także w innych miejscach. A potem Morelli był w moich myślach już nagi. Następnie Morelli nagi i podniecony. Wreszcie Morelli, który wykorzystuje bezlitośnie fakt nagości i podniecenia. I dlatego nie mogłam spać. Znowu. O drugiej było niewiele lepiej. Przeklęty Morelli. Zwlokłam się z łóżka i poczłapałam boso do kuchni. Przetrząsnęłam szafki i lodówkę, nie mogłam jednak znaleźć niczego, co byłoby w stanie zaspokoić mój gjód. Chciałam oczywiście Morellego, ale skoro nie mogłam go mieć, to chciałam mieć baton. Mnóstwo batonów. Trzeba było o tym pomyśleć, jak pojechałam do sklepu.

Grand Union był otwarty przez całą dobę. Kuszący pomysł, choć niezbyt dobry. Na zewnątrz mógł się czaić Ramirez. Nawet za dnia, kiedy wokół kręcili się ludzie i świeciło słońce, nie byłam spokojna. Spacery po zmroku wydawały się idiotycznym ryzykiem.

Wróciłam do łóżka i zamiast myśleć o Morellim, zaczęłam myśleć o Ramirezie. Zastanawiałam się, czy gdzieś tam jest – na parkingu czy w którejś z bocznych uliczek. Znałam wszystkie wozy sąsiadów. Gdyby pojawił się jakiś nowy samochód, od razu bym to zauważyła.

Nie mogłam opanować ciekawości. I podniecenia wywołanego myślą o schwytaniu tego drania. Jeśli Ramirez jest na parkingu, mogłabym go zlokalizować. Wysunęłam się spod kołdry i podpełzłam do okna. Parking był nocą dobrze oświetlony. Ani odrobiny cienia, gdzie mógłby się kryć jakiś wóz. Chwyciłam za zasłonę i odsunęłam ją. Myślałam, że ujrzę w dole samochody, tymczasem zobaczyłam przed sobą czarne jak smoła oczy Ramireza. Stał na schodach pożarowych pod moim oknem z obleśnym uśmiechem, twarz tonęła w bursztynowym świetle, potężne ciało majaczyło groźnie na tle nocnego nieba. Ręce miał rozpostarte, a dłonie przyklejone do framugi okna.

Odskoczyłam z krzykiem i poczułam, jak ogarnia mnie paraliżujące przerażenie. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam się poruszać. Nie mogłam myśleć.

– Stephanie – powiedział śpiewnie. Gruba szyba tłumiła jego głos. Roześmiał się cicho i znów wymówił moje imię, jakby zawodząc: – Stephanie.

Odwróciłam się na pięcie i wypadłam z pokoju, prosto do kuchni, gdzie chwyciłam torbę i zaczęłam rozpaczliwie szukać broni. Znalazłam ją i popędziłam z powrotem do sypialni, ale Ramireza już nie było. Moje okno nadal było zamknięte i zabezpieczone, zasłony do połowy odsunięte. Schody pożarowe świeciły pustką. Na parkingu też nie było śladu intruza. Ani obcego wozu. Przez chwilę sądziłam, że wszystko mi się przywidziało. I wtedy dostrzegłam kartkę papieru przyklejoną do szyby od zewnętrznej strony. Była zapisana odręcznie dużymi literami.

BÓG CZEKA. NIEBAWEM NADEJDZIE CZAS, KIEDY GO UJRZYSZ.

Pobiegłam z powrotem do kuchni, żeby zadzwonić na policję. Dłoń mi drżała, nie mogłam trafić palcami w klawisze. Odetchnęłam głęboko, by się uspokoić, i spróbowałam ponownie. Jeszcze jeden oddech i po chwili opowiadałam oficerowi dyżurnemu o Ramirezie. Odłożyłam słuchawkę i wystukałam numer Morellego, ale przerwałam połączenie. Bałam się, że usłyszę Terry. Głupia myśl, powiedziałam sobie. Tylko go wtedy podwiozła. Nie dopatruj się w tym niczego więcej. Jakoś da się to w końcu wytłumaczyć. I nawet jeśli Joe nie mógł uchodzić za wzór narzeczonego, to nadal był cholernie dobrym gliną.

Wykręciłam ponownie jego numer i telefon u Morellego zadzwonił siedem razy. W końcu włączyła się automatyczna sekretarka. Morellego nie było w domu. Morelli pracował. Dziewięćdziesiąt procent pewności, dziesięć wątpliwości. To właśnie te dziesięć procent powstrzymało mnie przed próbą połączenia się z jego komórką czy pagerem.

Nagle uświadomiłam sobie, że obok mnie stoi Briggs.

– Nigdy jeszcze nie widziałem, by ktoś był tak przerażony – zauważył, ale bez zwykłego sarkazmu w głosie. -Nie słyszałaś ani słowa z tego, co do ciebie mówiłem.

– Na moich schodach pożarowych był mężczyzna.

– Ramirez.

– Tak. Wiesz, kto to jest?

– Bokser.

– Ktoś więcej. To straszny człowiek.

– Zaparzymy herbaty – zaproponował Briggs. – Nie wyglądasz za dobrze.

Przyniosłam sobie do salonu poduszkę i kołdrę i usiadłam na kanapie z Briggsem. Zapaliłam światła w całym mieszkanki, a broń położyłam na stoliku do kawy, w zasięgu ręki. Przesiedziałam tak do rana, zapadając od czasu do czasu w drzemkę. Kiedy słońce stało wysoko, wróciłam do łóżka i spałam aż do jedenastej, kiedy zbudził mnie telefon.

Dzwoniła Margaret Burger.

– Znalazłam czek – powiedziała. – Zaplątał się w którejś szufladzie. Jest z tego okresu, kiedy Soi kłócił się z kablówką. Wiem, że pan Mokry chciał go obejrzeć, ale nie mam pojęcia, jak się z nim skontaktować.

– Mogę go przekazać – zaproponowałam. – Mam kilka spraw do załatwienia, więc wpadnę przy okazji.

– Będę w domu cały dzień – poinformowała mnie Margaret.

Nie bardzo wiedziałam, co mogłabym zrobić z tym czekiem, ale nie zawadziło rzucić nań okiem. Zaparzyłam świeżej kawy i wypiłam szklankę soku pomarańczowego. Potem wzięłam szybki prysznic, ubrałam się tradycyjnie, w lewisy i T-shirt z długimi rękawami, wypiłam kawę, zjadłam kawałek placka kukurydzianego i zadzwoniłam do Morellego. Wciąż nie odpowiadał, ale tym razem zostawiłam mu wiadomość. Prosiłam, by dał mi znać na pager, gdy tylko złapią Ramireza.

Wyjęłam z torby pojemnik z pieprzem i zaczepiłam przy pasku spodni.

Briggs siedział w kuchni, kiedy zbierałam się do wyjścia.

– Uważaj na siebie – powiedział.

Poczułam skurcz w żołądku, kiedy wchodziłam do windy, i drugi raz, kiedy znalazłam się na parkingu. Zbliżyłam się szybko do porsche, a potem przez całą drogę zerkałam w lusterko wsteczne.

Uświadomiłam sobie nagle, że nie wypatruję już na każdym rogu wuja Freda. Tak się jakoś stało, że jego poszukiwania zamieniły się w tajemnicę worka ze zwłokami kobiety, martwych urzędników i nieuczynnej firmy śmieciarskiej. Powiedziałam sobie, że nie ma się czym przejmować. I tak wszystko łączyło się zagadkowo ze zniknięciem Freda. Nie byłam jednak o tym do końca przekonana. Niewykluczone, że Fred dał mimo wszystko nogę do Kalifornii. Ja traciłam czas, a Mokry śmiał się w kułak. Może był rzeczywiście gliniarzem w przebraniu, a ja uwikłałam się w najbardziej bzdurny pościg za cieniem.

Zapukałam tylko raz, Margaret od razu otworzyła drzwi. Miała już przygotowany czek. Obejrzałam go, ale nie dostrzegłam niczego niezwykłego.

– Proszę go wziąć – powiedziała. – Mnie nie jest potrzebny. Może ten miły pan Mokry też zechce rzucić na niego okiem.

Schowałam papier do torby i podziękowałam Margaret. Wciąż nie mogłam się otrząsnąć po spotkaniu z Ra-mirezem, pojechałam więc do biura, żeby sprawdzić, czy Lula zechce mi towarzyszyć przez resztę dnia w charakterze ochroniarza.

– Bo ja wiem – oświadczyła. – Nie jesteś w zmowie z tym gościem o ksywie Mokry? Facet ma wypaczone poczucie humoru.

Powiedziałam jej, że weźmiemy mój wóz. Nie ma się czym martwić.

– No dobra – zgodziła się Lula. – Mogłabym włożyć dla niepoznaki kapelusz, to nikt mnie nie rozpozna.

– Nie trzeba – poinformowałam ją. – Mam nowy samochód.

Connie podniosła wzrok znad ekranu komputera, wyraźnie ożywiona.

– Jaki?

– Czarny.

– To lepsze niż mdłoniebieski – zauważyła Lula. – Co to jest? Jeszcze jeden mały dżip?

– Nie. To nie dżip.

Obie spojrzały na mnie wyczekująco.

– No? – ponaglała mnie Lula.

– To… porsche.

– Że co?

– Porsche.

Obie rzuciły się do drzwi.

– Niech mnie szlag, jeśli to nie porsche – zaklęła Lula. – Co ty, bank obrobiłaś?

– To wóz firmowy.

Lula i Connie znów zaczęły patrzeć na mnie wyczekująco, a każdej z nich brwi przesunęły się na sam czubek głowy.

– No, wiecie, że pracuję z Komandosem… Lula zaglądała do wnętrza wozu.

40
{"b":"101303","o":1}