Литмир - Электронная Библиотека
A
A

No to będziesz ze mną biegał czy nie?

Pod jednym warunkiem – jeśli myślisz poważnie o powrocie do formy.

Myślę.

Jesteś okropną kłamczuchą – oświadczył. – Ale ponieważ nie chcę mieć za partnera otyłego kurczaka, będę u ciebie o szóstej.

Nie jestem kurczakiem! – krzyknęłam, ale zdążył już odłożyć słuchawkę. Cholera.

Nastawiłam budzik na piątą trzydzieści, ale obudziłam się o piątej i ubrałam w ciągu piętnastu minut. Już nie myślałam z takim entuzjazmem o bieganiu. I nie dlatego chciałam być przed czasem, by sprawić przyjemność Komandosowi. Bałam się, że zaśpię i wciągnę go do łóżka, kiedy włamie się do mnie, żeby mnie zbudzić.

Co bym wtedy powiedziała Joemu? Mieliśmy taką niepisaną umowę. Tyle że żadne z nas nie wiedziało, czego ona właściwie dotyczy. Może zresztą nie było żadnej umowy. Prawdę mówiąc, bardziej chodziło o negocjacje dotyczące jej warunków.

Poza tym nie zamierzałam robić niczego z Komandosem, ponieważ zaangażowanie w tym przypadku okazałoby się równoznaczne ze skokiem bez spadochronu. Byłam chwilowo złakniona seksu, ale nie głupsza niż zwykle.

Na śniadanie zjadłam kanapkę i resztkę szarlotki. Przeciągnęłam się parę razy. Poskubałam brwi. Zmieniłam szorty na dres. I o szóstej byłam już w holu, obserwując, jak Komandos wjeżdża na parking.

Jezu – rzekł na mój widok. – Chyba naprawdę chcesz biegać. Nie spodziewałem się, że będziesz o tej godzinie na nogach. Ostatnim razem musiałem wyciągać cię z łóżka siłą.

Byłam w dresie, a myślałam, że odmrożę sobie tyłek, i zastanawiałam się, gdzie, do cholery, jest słońce. Komandos włożył podkoszulek bez rękawów, które sam obciął, i absolutnie nie wyglądał na zmarzniętego. Zrobił kilka przysiadów, rozgrzał sobie kark i zaczął biegać w miejscu.

Gotowa? – spytał.

Półtora kilometra dalej stanęłam i zgięłam się wpół, próbując złapać trochę powietrza. Koszulka była przesiąknięta potem, włosy lepiły mi się do czoła.

Poczekaj minutę – poprosiłam. – Muszę się wyrzygać. Jezu, naprawdę nie jestem w formie.

Cholera, może nie powinnam jeść tej szynki i szarlotki.

Nie będziesz rzygać – oświadczył z naciskiem Komandos. – Biegnij dalej.

Nie mogę biec dalej.

Zrób jeszcze pół kilometra. Powlokłam się za nim.

Rany, naprawdę jestem bez formy – powtórzyłam. Chyba bieganie co trzy miesiące nie może zapewnić człowiekowi maksimum sprawności.

Jeszcze dwie minuty – zapewnił Komandos. – Dasz radę.

Chyba naprawdę będę rzygać.

Nie będziesz rzygać – powtórzył stanowczo. – Jeszcze minuta.

Pot kapał mi z nosa i zalewał oczy. Chciałam go obetrzeć, ale nie byłam w stanie unieść ramienia tak wysoko.

Dobiegliśmy?

Tak. Dwa kilometry – odparł Komandos. – A nie mówiłem, że dasz radę?

Nie byłam w stanie się odezwać, więc tylko skinęłam głową.

Komandos biegł w miejscu.

Trzeba się ruszać – oświadczył. – Gotowa do biegu? Schyliłam się i puściłam pawia.

Nie wykręcisz się – uprzedził. Pokazałam mu wyprostowany palec.

Cholera – rzekł, przyglądając się kolorowej bryi na ziemi. – Co to za różowe świństwo?

Kanapka z szynką.

Równie dobrze mogłabyś palnąć sobie w łeb.

Lubię szynkę. Wyprzedził mnie o kilka kroków.

Dalej. Zrobimy następne półtora kilometra.

Właśnie zwymiotowałam!

No dobra, i co z tego?

Więcej nie biegam.

Bez pracy nie ma kołaczy, dziecinko.

Nie lubię pracy – oświadczyłam. – Wracam do domu. I to normalnym krokiem. Ruszył przed siebie.

Dogonię cię w drodze powrotnej.

Przyszło mi do głowy, że nie ma tego złego. Przynajmniej śniadanie nie poszło mi w uda. Nie mówiąc już o tym, jak podniecające są wymioty. Nie musiałam się bać w najbliższej przyszłości nagłego przypływu pożądania ze strony Komandosa.

Znajdowałam się przecznicę za Hamilton, w okolicy małych domków jednorodzinnych. Na Hamilton zaczął się już ruch, ale tutaj życie wciąż koncentrowało się w kuchniach. Światła były zapalone, parzyła się kawa, nastołach pojawiły się miseczki z płatkami śniadaniowymi. Była niedziela, lecz Trenton nie zamierzało dłużej spać. Trzeba odwieźć dzieciaki na zajęcia sportowe. Oddać bieliznę do pralni. Umyć samochód. Wybrać się na targ… Po świeże jarzyny, jajka, wypieki i wędliny.

Słońce świeciło blado na szarym niebie, a ja czułam chłód powietrza na skórze pod przepoconym dresem. Byłam już trzy przecznice od domu i zaczęłam planować w myślach dzień. Obejść okolicę centrum handlowego ze zdjęciem Freda. Wrócić do domu odpowiednio wcześnie i włożyć czarną sukienkę. I cały czas wypatrywać Mokrego.

Usłyszałam, jak ktoś za mną biegnie. Pomyślałam, że to Komandos, zdecydowana nie dać się namówić na wyścigi do domu.

Witaj, Stephanie – odezwał się głos za moimi plecami.

O mało nie upadłam. Ramirez. Miał na sobie dres i adidasy, ale nie był spocony. I nie oddychał ciężko. Uśmiechał się, skacząc wokół mnie. Boksował na przemian powietrze i biegał w miejscu.

Czego chcesz? – spytałam.

Czempion chce być twoim przyjacielem. Czempion może pokazać ci różne rzeczy. Zabrać cię tam, gdzie nigdy nie byłaś.

Pragnęłam, z jednej strony, by pojawił się Komandos i mnie wybawił, z drugiej zaś nie chciałam, by w ogóle zobaczył Ramireza. Podejrzewałam, że w przypadku Komandosa wchodziło w grę tylko jedno rozwiązanie moich kłopotów z Ramirezem – śmierć. Można było z dużym prawdopodobieństwem założyć, że Komandos regularnie trudni się zabijaniem. Tylko złych facetów, oczywiście, więc o co właściwie tyle krzyku? Mimo wszystko nie chciałam, by zabijał kogokolwiek z mojego powodu. Nawet kogoś takiego jak Ramirez. Choć z drugiej strony, gdyby Ramirez zmarł nagle we śnie albo został przejechany przez ciężarówkę, nie zmartwiłabym się specjalnie.

Nigdzie z tobą nie pójdę – oświadczyłam. – I jeśli będziesz mnie nachodził, to postaram się, żebyś przestał.

Pójść z Czempionem to twoje przeznaczenie – powiedział

Ramirez. – Nie możesz przed tym uciec. Twoja przyjaciółka Lula poszła ze mną. Spytaj ją, jak było. Spytaj Lulę, jak to jest być z Czempionem.

Ujrzałam w wyobraźni nagie ciało Luli na schodach pożarowych pod moim oknem. Dziękowałam Bogu, że zwymiotowałam, bo gdybym miała coś jeszcze w żołądku, z całą pewnością bym to zwróciła.

Pomaszerowałam przed siebie, oddalając się od niego. Nie dyskutuje się z szaleńcem. Tupał jeszcze za mną przez chwilę, potem roześmiał się cicho i krzyknął: „Do widzenia!”, po czym ruszył biegiem w stronę Hamilton.

Komandos dogonił mnie dopiero na parkingu. Skórę miał śliską od potu, oddech ciężki z wysiłku. Ostro ćwiczył i wydawało się, że bardzo to lubi.

W porządku? – spytał. – Jesteś blada. Myślałem, że już ci przeszło.

Chyba masz rację, jeśli chodzi o szynkę – przyznałam.

Chcesz jutro znów spróbować?

Nie sądzę, bym się do tego nadawała.

Wciąż szukasz roboty?

Biłam się z myślami. Potrzebowałam pieniędzy, ale propozycje Komandosa nie były znów takie kuszące.

Co masz tym razem?

Otworzył swój samochód, sięgnął do środka i wyjął dużą żółtą kopertę.

Mam zbiega, i to niezłego. Kręci się po Trenton. Kazałem komuś obserwować dom jego dziewczyny i mieszkanie. Matka tego faceta mieszka w Burg. Nie warto chyba trzymać pod jej domem człowieka przez dwadzieścia cztery godziny, ale znasz wielu ludzi w tamtej okolicy, więc może uda ci się znaleźć jakiegoś informatora. -Wręczył mi kopertę. – Facet nazywa się Alphonse Ruzick.

Znałam Ruzicków. Mieszkali na drugim końcu Burg, dwa domy za piekarnią Carmine’ów, naprzeciwko szkoły katolickiej. Tuż obok mieszkała Sandy Polan. Chodziłam z nią do szkoły. Wyszła za Roberta Scarfo, więc nazywała się teraz pewnie Sandy Scarfo, ale wciąż była dla mnie Sandy Polan. Miała trójkę dzieci, z których ostatnie bardziej przypominało ich sąsiada niż Roberta. Zajrzałam do koperty. Zdjęcie Alphonse’a Ruzicka, potwierdzony sądownie nakaz zatrzymania, umowa zastawna i dane osobowe.

24
{"b":"101303","o":1}