· Mam torbę, a jako szufelki można użyć pudełka po kurczaku.
Wzięłam Boba na smycz i wyszłyśmy z Lula przez tylne drzwi, żeby trochę pospacerować. Bob siknął ze czterdzieści razy, ale nie wniósł żadnego wkładu w sprawę torby.
· Wygląda na to, że brak mu motywacji – uznała Lula. – Może powinnyśmy go zabrać do parku.
Park był dwa bloki dalej, więc zaprowadziłyśmy tam Boba i stałyśmy, czekając, aż odpowie na zew natury. Tylko że natura jakoś nie wzywała Boba.
· Zauważyłaś, że jak nie potrzebujesz psich kup, to są wszędzie? – zagadnęła Lula. – A teraz, kiedy potrzebujemy trochę… – Szeroko otworzyła oczy. – Poczekaj chwilę. Pies w samo południe. I to duży pies.
No proszę, ktoś pojawił się w parku na spacerze z psem. Pies był duży i czarny. Na drugim końcu smyczy szła starsza pani, mała i siwa. Miała buty na niskim obcasie i bardzo obszerny tweedowy płaszcz, a jej włosy były częściowo schowane pod włóczkowym kapeluszem. Trzymała w ręce plastikową torbę i papierowy ręcznik. Torba była pusta.
· Nie mam zamiaru bluźnić ani nic w tym rodzaju -oświadczyła Lula. – Ale Bóg zesłał nam tego psa. Pies nagle zatrzymał się i zaczął węszyć, a ja, Lula i Bob ruszyliśmy przez trawnik. Trzymałam Boba na smyczy, Lula machała papierowym pudełkiem i papierową torbą, biegłyśmy cwałem, kiedy kobieta nas zauważyła. Zbladła i zrobiła krok do tyłu.
· Jestem stara – powiedziała. – Nie mam pieniędzy. Odejdźcie. Nie róbcie mi krzywdy.
· Nie chcemy pani pieniędzy – zapewniła Lula. -Chcemy psią kupę.
Kobieta przyciągnęła do siebie smycz.
· Nie możecie dostać kupy. Muszę ją zabrać do domu. Takie są przepisy.
· Przepisy nie mówią, że to pani musi zabrać kupę do domu – przekonywała Lula. – Po prostu ktoś ją musi zabrać. A my jesteśmy wolontariuszkami.
Duży czarny pies przerwał na chwilę swoje zajęcie i obwąchał natarczywie Boba. Bob też go obwąchał, a potem popatrzył na krocze starszej pani.
· Nawet o tym nie myśl – ostrzegłam Boba.
· Nie wiem, czy to zgodne z przepisami – wahała się kobieta. – Nigdy o czymś takim nie słyszałam. Sądzę, że powinnam zabrać kupę do domu.
· W porządku – zwróciła się Lula do mnie. – Daj jej kilka dolców za tę kupę. Przeszukałam kieszenie.
· Nie mam przy sobie pieniędzy. Nie zabrałam portfela.
· Nie mogę za to wziąć mniej niż pięć dolarów -oświadczyła kobieta.
· Okazuje się, że nie mamy przy sobie żadnych pieniędzy – wyjaśniła Lula.
· Więc kupa jest moja – rzekła rezolutnie kobieta.
· Do jasnej cholery, jest twoja – przytaknęła Lula, spychając kobietę ze ścieżki i zgarniając kupę do pudełka. – Potrzebujemy tej kupy.
· Na pomoc! – krzyczała kobieta. – Zabierają mi kupę! Łapać złodziejki!
· Mam ją – powiedziała Lula. – Mam ją całą.
I pobiegliśmy z Lula i z Bobem jak na skrzydłach do biura, niosąc pudełko z bezcenną kupą.
Dotarliśmy do tylnych drzwi wejściowych. Bob skakał wokół nas i był cały szczęśliwy. Ale Lula i ja oddychałyśmy ciężko.
· Jezu, przez chwilę myślałam, że nas złapie – westchnęła Lula. – Jak na starszą damę, całkiem szybko biega.
· Ona nie biegja – powiedziałam. – Ciągnął ją pies, który chciał dogonić Boba.
Otworzyłam papierową torbę, a Lula wrzuciła do niej kupę.
· Zapowiada się niezły ubaw – orzekła. – Nie mogę się już doczekać, kiedy zobaczę tych dwóch kolesi, depczących po torbie pełnej gówna.
Lula udała się z torbą i zapalniczką przed frontowe wejście. Ja i Bob weszliśmy tylnymi drzwiami. Habib i Mitchell zaparkowali przy krawężniku przed biurem, zaraz za moim buickiem.
Connie, Yinnie i ja zerkaliśmy przez okno na ulicę, podczas gdy Lula skradała się do latającego dywanu. Postawiła torbę na ziemi tuż za tylnym zderzakiem. Dostrzegliśmy płomień zapalniczki, Lula odskoczyła i schowała się za rogiem.
Connie wyjrzała przez drzwi.
· Hej! – krzyknęła. – Hej, wy tam, w samochodzie… Coś się pali za wami! Mitchell otworzył szybę.
· Co?
· Coś się pali za waszym autem!
Mitchell i Habib wysiedli, żeby zobaczyć, co się dzieje, a my wszyscy wybiegliśmy przez drzwi i stanęliśmy obok.
· To jakieś śmieci – odezwał się Mitchell do Habiba. -Kopnij to na bok, bo samochód się zniszczy.
· To się pali – powiedział Habib. – Nie mam zamiaru dotykać butem płonącej torby.
· Tak to jest, kiedy się wynajmuje cholernego abdu-la – rzucił Mitchell. – Wy nie wiecie, co to jest etos pracy.
· To nieprawda. W Pakistanie ciężko pracuję. W mojej wiosce w Pakistanie jest fabryka kilimów, a moje zajęcie polega na tym, że biję nieposłuszne dzieci, które tam pracują. To bardzo dobry zawód.
· Uch – stęknął Mitchell. – Bijesz małe dzieci, które pracują w fabryce?
· Tak. Kijem. To jest posada wymagająca wysokich kwalifikacji. Trzeba dzieci bić ostrożnie, żeby nie połamać ich małych paluszków, bo inaczej nie będą w stanie wiązać pięknych supełków.
· Obrzydliwe – powiedziałam. – Ależ nie – odparł Habib. – Dzieci to lubią i zarabiają dużo pieniędzy dla swoich rodzin. – Obrócił się w stronę Mitchella i pogroził mu palcem. -1 ja bardzo ciężko pracuję, bijąc te małe dzieci, więc nie powinieneś mówić o mnie takich rzeczy.
· Przepraszam – rzekł Mitchell. – Chyba się pomyliłem co do ciebie.
Kopnął torbę. Torba pękła i parę kawałków gówna przykleiło mu się do buta.
· Co to jest, u diabła? – Mitchell potrząsnął stopą i płonące kawałki psiej kupy rozbryznęły się na wszystkie strony. Wielka pecyna wylądowała na reklamie dywanów; słychać było syk ognia i cały samochód stanął w płomieniach.
· Rany! – krzyknął Mitchell, chwycił Habiba i uciekli obaj do tyłu.
Płomienie trzaskały i strzelały w górę, a ogień ogarnął wnętrze samochodu. Nastąpił mały wybuch, kiedy zapalił się bak, a potem samochód zasłoniły czarny dym i płomienie.
· Zdaje się, że nie mieli dywanu odpornego na ogień -powiedziała Lula.
Habib i Mitchell stali przyklejeni do ściany budynku, z szeroko otwartymi ustami.
· Chyba możesz już jechać – zdecydowała Lula. – Nie sądzę, żeby ruszyli za tobą.
Kiedy nadjechała straż pożarna, z samochodu pozostały szczątki, a ogień zmniejszył się do rozmiarów grilla. Mój buick stał w odległości jakiś trzystu metrów od latającego dywanu, ale Wielki Błękit był nietknięty. Lakier buicka nie został nawet draśnięty. Jedyną zauważalną różnicą była cieplejsza niż zazwyczaj klamka u drzwi.
· Muszę lecieć – powiedziałam do Mitchella. – Przykra sprawa z tym samochodem. Na waszym miejscu nie martwiłabym się o brwi. Trochę się osmaliły, ale na pewno odrosną. Też mi się coś takiego przydarzyło, a potem wszystko wróciło do normy.
· Co… jak…? – wybełkotał Mitchell.
Zapakowałam Boba do buicka i odjechałam od krawężnika, torując sobie drogę między wozami policyjnymi i strażą pożarną.
Carl Costanza w mundurze stał i kierował ruchem.
· Wygląda na to, że jesteś na fali – powiedział. – To już drugi samochód, który spaliłaś w tym tygodniu.
· To nie była moja wina! To nawet nie był mój samochód!
· Słyszałem, że ktoś zrobił numer z torbą dwóm ludziom Artura Stolle’a.
· Żartujesz? Wiesz, kto go zrobił?
· Zabawne, ale właśnie miałem zapytać cię o to samo.
· Ja byłam pierwsza. Costanza lekko się skrzywił.
· Nie. Nie wiem, kto to zrobił.
· Ja też nie – powiedziałam.
· Jesteś szurnięta – orzekł. – Nie mogę uwierzyć, że dałaś się wrobić i wzięłaś psa Simona.
· Nawet go polubiłam.
· Tylko nie zostawiaj go samego w samochodzie.
· Chcesz powiedzieć, że to niezgodne z prawem?
· Nie. Chcę powiedzieć, że ten pies zjadł przednie siedzenie w samochodzie Simona. Zostawił tylko parę strzępów pianki i kilka sprężyn.
· Dziękuję, że zechciałeś się ze mną podzielić tą informacją.
Constanza uśmiechnął się szeroko.
· Sądziłem, że wolałabyś o tym wiedzieć.
Odjechałam, myśląc, że gdyby Bob zjadł siedzenie Wielkiego Błękitu, to ono na pewno by się odrodziło. Ryzykując, że upodobnię się do babci, zaczęłam myśleć z zadziwieniem o Wielkim Błękicie. Wyglądało na to, że ten cholerny samochód jest niezniszczalny. Miał prawie pięćdziesiąt lat, a lakier był w doskonałym stanie. Wszystkie inne samochody rdzewiały, zostawały spalone albo zmiażdżone jak naleśnik, ale Wielkiemu Błękitowi nigdy nic się nie przytrafiało. – Jest po prostu bezkonkurencyjny – powiedziałam do Boba.