Rozejrzał się dokoła. Zauważył, że wiele kwiatów i krzaków paproci rosnących obok strumienia ma brązową barwę. Część z nich już zwiędła. Natomiast brzegi strumienia, który wydawał się dotąd krystalicznie czysty, pokrywała szara, pienista powłoka.
– Spójrz na tę pianę – zwrócił się do Boba.
– Ale świństwo. Co to jest?
– Nie wygląda na twór natury, prawda?
– Może to jakiś rodzaj zanieczyszczenia wody?
– Może – zgodził się Jupiter. – Oczy mnie pieką. Wynośmy się stąd.
Ostatnie złote promienie słońca znikły za górami. Dolina pogrążyła się w mroku. Zrobiło się zimno, więc chłopcy włożyli kurtki. Poszli dalej wzdłuż strumienia, przedzierając się przez gęste, zbrązowiałe zielsko, usychające w pobliżu wody.
– Katastrofa naszego samolotu była komuś na rękę – powiedział z namysłem Jupe. Sięgnął do kieszeni po wafelek i zaczął go jeść.
– Jak to? – spytał Bob. Napił się wody z butelki, a potem również wyjął swój balonik.
– Najpierw wysiadła elektryka – Jupiter mówił z pełnymi ustami – i spadliśmy. A któż czekał w pobliżu i chciał porwać twojego ojca? Oliver Nancarrow.
– Ojej! – Bob zrobił wielkie oczy. – Myślisz, że to on specjalnie uszkodził samolot?
– On lub któryś z jego ludzi.
Chłopcy w milczeniu jedli baloniki.
– Co teraz zrobimy? – spytał wreszcie Bob. – Musimy odnaleźć tatę!
– Idziemy dalej – zdecydował Jupiter. – Jeśli się nie mylę, ta dolina ciągnie się z południa na północ. To znaczy, że droga, o której mówiła Mary, jest przed nami. Może spotkamy tam Pete’a lub kogoś ze służby leśnej.
– W porządku. Przynajmniej Nancarrow nie przyjdzie tu za nami. Nie miał szczególnej chęci na wspinaczkę.
– Może zdołamy też ustalić, co sprawia, że Indianie chorują – dodał Jupe.
Dojedli baloniki, a papierki schowali do kieszeni, by nie zaśmiecać dzikiej przyrody.
W dolinie panowały ciemności, lekko rozjaśnione przez gwiazdy migocące na niebie. Ponad górami powoli wschodził okrągły księżyc.
Wyczerpani chłopcy szli dalej w jego świetle. Maszerowali brzegiem strumienia, to znowu oddalali się od niego, by nie ugrzęznąć w bagnistym terenie. Nagle Bob przystanął jak skamieniały.
– O co chodzi? – spytał szybko Jupiter.
Bob wskazał dłonią bez słowa. Około dwudziestu metrów dalej coś białego jarzyło się przeraźliwie w świetle księżyca.
Serce Jupitera zaczęło mocno walić.
– Czczy t…ty widzisz to samo, co ja? – wyjąkał Bob.
Podeszli bliżej. Zobaczyli, że na ziemi leży więcej jarzących się przedmiotów, rozrzuconych na dużej przestrzeni między krzakami i głazami.
Bob drżał na całym ciele. Jupiter próbował odgrywać bohatera, lecz także trząsł się ze strachu.
Stali nad leżącą na ziemi długą, srebrzystą kością.
– S…spójrz, jaka długa – wydukał Bob.
– Ludzki piszczel – rozpoznał Jupiter. – Wygląda na to, że trafiliśmy na indiański cmentarz.
– Byłbym jeszcze szczęśliwszy, gdybym go ominął – stwierdził Bob. – Słuchaj, lawina musiała odsłonić te kości. Jak myślisz, ile ich tu jest?
Kości leżały porozrzucane na wielkim osuwisku, które zeszło z pobliskiego urwiska. Niektóre wystawały z ziemi.
– Widzę następny piszczel – powiedział Jupe. – A także kość udową, kilka żeber i fragmenty kręgosłupa. Niemal kompletny ludzki szkielet.
– Jest i czaszka! – zawołał Bob. – To okropne!
Czaszka straszyła pustymi oczodołami i czarnym trójkątem w miejscu, gdzie niegdyś był nos. Zęby w opadłej szczęce szczerzyły się na wieki w upiornym grymasie.
– Coś tu jest! – Jupiter podniósł z ziemi jakiś błyszczący przedmiot. Była to srebrna klamra od paska z umieszczonym pośrodku ogromnym turkusem.
– Taka sama, jaką miał Daniel – stwierdził Bob.
– Prawdopodobnie należała do jego wujka. – Jupiter schował klamrę do kieszeni.
– Ale on opuścił wioskę zaledwie miesiąc temu. Te kości…
– Mogły je oczyścić dzikie zwierzęta.
Jupiter wpatrywał się w czaszkę. Nie odczuwał już strachu. Tylko mdłości. I smutek.
– Popatrz. – Wskazał na dwa okrągłe otwory.
– Dziury po kuli?
– Tak. Przebiła czaszkę na wylot. Ktoś najwyraźniej zamordował wuja Daniela.
Pete maszerował wytrwale. Noc była zimna, chłopca ogarniało coraz większe zmęczenie. W końcu zszedł z drogi i usiadł pod jakąś sosną. Owinął się kocem z mylaru, postanawiając chwilę odpocząć. Wtem usłyszał odgłosy jadących ciężarówek. Zmierzały jednak nie tam, dokąd chciał się dostać, lecz w stronę gór, skąd właśnie przyszedł.
Znużony Pete usiadł pod drzewem. Ciężarówki minęły go, jadąc na postojowych światłach. “Bardzo dziwne” – pomyślał chłopiec, zapadając w drzemkę. Dlaczego kierowca nie włączył drogowych…
Wydawało mu się, że spał twardym snem, kiedy znowu poderwał go warkot silników. Spojrzał na zegarek. Dochodziła północ.
Podniósł się z wysiłkiem. Tym razem pojazdy sunęły tam, dokąd i on zmierzał – ku szosie. Musiał je zatrzymać. To była jedyna szansa, by szybciej dotrzeć do miejsca, gdzie będzie mógł poprosić o pomoc dla pana Andrewsa, Boba i Jupitera.
Chłopiec dowlókł się na skraj drogi i zaczął wymachiwać nad głową srebrnym kocem. Ciężarówki powoli toczyły się w jego stronę.
– Stać! – wrzasnął. – Stać!
Pojazd jadący na czele zwolnił, to samo zrobił ten z tyłu.
Podniecony Pete podbiegł do kabiny od strony pasażera. Pierwsza z ciężarówek stanęła; kierowca otworzył szeroko drzwi. Chłopiec wszedł na stopień i zaczął gramolić się do środka.
Podniósł głowę. Na wysokości oczu zobaczył lufę karabinu. Po krzyżu przebiegł mu zimny dreszcz. Przypomniał sobie słowa Jupitera: “M-16 służą do zabijania ludzi”.
– Wsiadaj – warknął Biff. Uśmiechnął się złowieszczo.- Gdzie są twoi kumple, chłoptasiu?
Jupiter i Bob poczuli, że muszą odpocząć. Owinęli się w koce i zasnęli na łożu z paproci, z dala od miejsca, gdzie znaleźli szkielet. Nie rozpalili ogniska, gdyż uważali, że Nancarrow lub któryś z jego ludzi mógłby je zauważyć.
Wstali o świcie i ruszyli w drogę. W żołądkach burczało im z głodu, ale jedyne, co mieli, to surowa kukurydza, której nie mogli ugotować. Patrzyli tęsknym wzrokiem na rośliny i kwiaty, zastanawiając się, czy są jadalne. Obaj znali jednak starą zasadę przeżycia i w dziczy: jeśli masz wątpliwości, czy coś nadaje się do jedzenia, nie wkładaj tego do ust. Dzielnie znosili więc głód. Jupe na pociechę pomyślał o zbędnych kilogramach, które właśnie tracił.
Maszerowali wytrwale, mając strumień po lewej stronie. Nie było tam żadnej ścieżki, więc szli bardzo wolno. Wstrzymując oddechy, minęli gorące siarczane źródła. Od czasu do czasu na powierzchni wody widzieli szarą pianę lub wirujące, różnokolorowe plamy oleju.
W końcu dotarli na szczyt wzniesienia. Przystanęli i po raz pierwszy mogli się napawać ciężko odniesionym sukcesem. Dochodziło południe. Przed oczami mieli drugi kraniec zielonej doliny, lśniącej w blasku słońca. Dolina była bardzo szeroka. Kończyła się zboczem rzadko porośniętym drzewami, między którymi płynął strumień.
– Jest droga! – zawołał Bob, ściągając czapeczkę na tył głowy.
Niewielki trakt prowadził do górnej partii doliny przez głęboki, wąski wąwóz, którym płynął strumień. Zrobiono go na krawędzi tuż powyżej drugiego brzegu strumienia. Ciągnął się przez kilkaset metrów i kończył na płaskim, ubitym okręgu, przeznaczonym do zawracania.
– Nie wygląda jak droga do zwózki drewna, którą opisywała Mary – powiedział Bob.
– Ani trochę – zgodził się Jupiter.
Z trudem przeszli przez strumień. Smród stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Chłopcy wstrzymali oddechy i spojrzeli pod nogi. Na powierzchni wody unosiły się plamy oleju, tworząc wielobarwną tęczę. Wzdłuż strumienia ciągnęły się niewielkie czarne kałuże, wypełnione substancją podobną do smoły. Rosnące w pobliżu rośliny uschły lub właśnie dogorywały. Bob i Jupe szybko poszli dalej, łapczywie chwytając powietrze.