– Spójrz, jakie z nas gapy! – Bob wyciągnął dłoń, w której trzymał butelkę z wodą.
– Powinniśmy byli ją dać Pete’owi – przyznał Jupe.
– My po drodze trafimy na strumień – przypomniał Bob. – Kto wie, co znajdzie Pete.
ROZDZIAŁ 12. WISZĄCY NA SKALE
Echo niosło okrzyki Jupe’a i Boba po całym lesie. Ukryty między drzewami Pete nasłuchiwał uważnie. Wkrótce usłyszał na drodze tupot ciężkich kroków. Prześladowcy minęli jego kryjówkę. Przez chwilę chłopiec miał przed oczami śmiercionośne M-16, które nieśli Nancarrow i jego zbiry. Pete miał nadzieję, że Bob i Jupe są bezpieczni. Szybko przestał się tym zamartwiać, gdyż jego zadaniem było dotrzeć do Diamond Lake po pomoc. Teraz powodzenie akcji zależało od niego. Wrócił na trakt i zaczął biec długimi susami, by pokonać jak największy dystans i niezbyt się zmęczyć.
Wiatr się wzmagał, kołysząc drzewami. Zrobiło się chłodno. Pete dotarł na łąkę i zmierzał jej skrajem w stronę urwiska. Wyglądało na to, że Nancarrow nie ma więcej pomocników, ale nie można było wykluczyć takiej możliwości. Chłopiec na wszelki wypadek trzymał się blisko drzew, żeby w razie potrzeby skryć się między nimi.
Dotarł do urwiska i zaczął się wspinać. Zatrzymał się na szczycie, na odludnym płaskowyżu, by zaczerpnąć tchu. Tutaj znaleźli baseballową czapeczkę pana Andrewsa. Stąd prawdopodobnie go porwano. Tylko dlaczego? Pete nie widział w tym za grosz sensu.
Patrzył na porośnięte lasem górskie stoki. Ostry wiatr hulający po grani przenikał przez cienki podkoszulek, w który chłopiec był ubrany. Kurtkę miał owiązaną wokół talii, a koc z mylaru w kieszeni. Uznał, że obie rzeczy przydadzą mu się później. Żałował, że nie wziął od Boba butelki z wodą, ale było już za późno, by po nią wracać. Na szczęście zostało mu jeszcze kilka baloników Jupe’a.
Ruszył na północ, bacząc na to, w którym miejscu promienie słońca padają mu na ramiona i na plecy. Pozycja słońca była jego jedynym kompasem.
Szedł coraz wyżej, aż dotarł do skraju lasu. Rozejrzał się za ścieżką, a kiedy jej nie znalazł, ruszył dalej na północ przesieką między drzewami.
Teren stawał się coraz bardziej stromy. Pete na przemian to przyspieszał kroku, to zwalniał. Był silny i wysportowany, ale czuł, że wyciska z siebie siódme poty. Dzień dobiegał końca.
Kiedy słońce całkiem schowało się za horyzontem, Pete dotarł do grani. Zatrzymał się i popatrzył w dół.
To był prawdziwy cud.
Zobaczył ubity trakt, biegnący na wschód i na zachód. Podobnie jak indiańskie drogi, poryty był koleinami, ale za to dwa razy szerszy. Wyglądał dokładnie tak, jak opisywała go Mary Grayleaf.
Pete ześliznął się ze zbocza i przez chwilę odpoczywał i cieszył się sukcesem. Gdyby jakiś pojazd przejechał teraz tędy i zatrzymał się, aby go podwieźć…
Poczuł ból mięśni. Odbył długą wędrówkę, a czekało go jeszcze około czterdziestu pięciu, może nawet pięćdziesięciu kilometrów marszu. Jeśli szczęście mu dopisze, złapie samochód, kiedy dotrze do szosy.
Skręcił na zachód, kierując się ostatnimi kolorowymi smugami na niebie. Włożył kurtkę, gdyż temperatura szybko spadała.
Pete przeszedł po moście przerzuconym nad dwoma bystrymi strumieniami. Żałował, że obawa przed zarazkami nie pozwala mu się napić wody.
Po drugiej stronie mostu chłopiec się zatrzymał. W lewo od traktu biegło odgałęzienie, które wyglądało na drogę pożarową straży leśnej. Ciągnęło się w dół, wzdłuż strumienia. Furtka z metalowych prętów broniła wstępu niepożądanym przechodniom. Wisiała na niej nowa kłódka, połyskująca srebrzyście w świetle księżyca. Niewielka droga i bystry strumień ciągnęły się dalej na południe, znikając w przecinającym grzbiet wąskim wąwozie, który płynąca woda wyrzeźbiła wieki temu.
W pierwszej chwili Pete ucieszył się na myśl, że strażnicy leśni mają tu drogę. Potem przypomniał sobie, że drogi pożarowe zwykle są oddalone od ludzkich siedzib i rzadko używane – głównie podczas gaszenia pożarów lasów. Wydawało się mało prawdopodobne, by którykolwiek ze strażników pojawił się tu bez nagłej potrzeby.
Pete poszedł więc dalej. Zjadł wafelki. Marzł coraz bardziej i ogarniało go coraz większe zmęczenie. Na niebie świecił okrągły księżyc. Po górach niosło się wycie kojotów. Żaden inny odgłos tak bardzo nie kojarzył się z samotnością.
Zostawiwszy Pete’a w lesie, Bob i Jupe pognali przed siebie. Z tyłu słyszeli dudniące odgłosy pogoni. Ścigający zbliżali się coraz bardziej i uciekinierzy jeszcze przyspieszyli tempo.
Chłopcy cieszyli się co prawda, że prześladowcy są tak blisko, bo to znaczyło, że minęli kryjówkę Pete’a i nie zauważyli go, ale była i ta druga, gorsza strona medalu. Bob i Jupe musieli szybko znaleźć sposób, by na dobre zgubić depczących im po piętach uzbrojonych zbirów.
W milczeniu dobiegli do strumienia, który Indianie nazwali Truoc, czyli rzeką, i ruszyli w górę, w stronę wejścia do Doliny Przodków. Silnie wiejący wiatr niósł ze sobą ostry zapach siarki, od którego piekły chłopców oczy.
Prowadził Bob, gdyż poprzedniego dnia przebył już tę drogę. Teraz przypominał ją sobie kawałek po kawałku. Kiedy osiągnęli osypisko, powyżej którego było wejście do doliny, ledwo dyszeli ze zmęczenia. Potężny wodospad spadał z hukiem ze skały i spływał przez kolejne progi.
– O rany! – zawołał Jupe. – Czy to tutaj omal nie dosięgła cię lawina?
– Wcześniej. – Bob popatrzył w dół. – Zobacz. Są tam!
Jupe podążył za spojrzeniem przyjaciela. Trzej mężczyźni właśnie okrążali wielki głaz. Na czele szedł Nancarrow. Wszyscy mieli karabiny przewieszone przez ramię. Byli około kilometra od miejsca, do którego dotarli Bob i Jupe. Bandyci popatrzyli w górę i zauważyli dwóch chłopców. Biff, mikrus o grubym głosie, wykrzyknął coś i potrząsnął pięścią.
– Lepiej stąd znikajmy – poradził Jupe.
Bob pospieszył z powrotem w stronę lasu, kierując się ku urwisku. Jupe trzymał się tuż za nim. W końcu Bob przystanął i wsunął palce w ledwo dostrzegalne chwyty w skalnej ścianie. Potem postawił stopę na prawie niewidocznym stopniu. Po tylu wiekach oddziaływania czynników atmosferycznych uchwyty wyglądały teraz niemal jak naturalne szczeliny w skalnej ścianie. Dopiero z bliska było widać, że powstały dzięki pracy człowieka.
Bob rozpoczął wspinaczkę.
Jupe ostrożnie chwycił pierwszy uchwyt i postawił stopę na wąskim stopniu.
– O kurczę – westchnął.
Pot spływał mu po czole i zalewał oczy. Balansował dość ryzykownie. Wcale mu się to nie podobało.
– Dasz sobie radę – ponaglał go Bob.
Wspiął się parę metrów, pokazując Jupe’owi drogę. Wolno zbliżali się do stromego urwiska ponad wodospadem. Po drugiej stronie znajdowała się Dolina Przodków.
Wysokie drzewa osłaniały chłopców przed wzrokiem ich prześladowców. Dopóki Nancarrow i jego kompani nie dojdą do progów, nie zdołają dojrzeć tego fragmentu skalnej ściany. Uciekinierzy mieli nadzieję, że do tego czasu uda im się bezpiecznie skryć w dolinie.
Jupe powoli przenosił na przemian dłonie i stopy z jednych uchwytów na drugie. Ręce i nogi drżały mu z przemęczenia. “Dlaczego w ogóle zgodziłem się na tę eskapadę? Chyba postradałem rozum” – pomyślał.
W pewnej chwili prawa stopa ześliznęła się chłopcu z wąskiej półki. Stało się to tak szybko, że nic nie mógł zrobić. Znajdował się około dwudziestu metrów nad ziemią, wilgotna granitowa skała była śliska jak lód. Zanim Jupe zdążył postawić stopę z powrotem we właściwym miejscu, prawa dłoń zaczęła wysuwać się z uchwytu.
Rozpaczliwie próbował przytrzymywać się skały. Serce waliło mu w piersi jak młotem. Im bardziej jednak zaciskał palce na kamiennym załomku, tym bardziej prawa dłoń puszczała zbawczy chwyt. W końcu wyśliznęła się z niego całkowicie.
Czas jakby stanął w miejscu.
Jupe wisiał wysoko nad ziemią na jednej nodze i ręce. Ciało chłopca zaczęło niebezpiecznie odchylać się od skały. “Zginę!” – pomyślał w panice. “Spadnę i roztrzaskam się o leżące w dole kamienie.”