Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Meczem futbolowym? – zapytał Bob.

Wyprostowany z godnością kierowca przytaknął skinieniem głowy.

– Tak. A również podczas noworocznego pochodu tu, niedaleko, w Pasadenie. Mam na myśli ogromne, ruchome platformy z kwiatów. Zdaje mi się, ludzie nazywają to Świętem Kwitnącej Róży.

– No cóż, egzemplarz, który oglądaliśmy przed chwilą, nie był zrobiony z kwiatów – zauważył porywczo Pete. – Zapewniam pana o tym. Prawda, Jupe?

– Hmmm – mruknął w odpowiedzi Jupe. – Zdecydowanie nie z kwiatów. To chyba jednak musiał być prawdziwy smok. A przynajmniej wszyscy stwierdziliśmy zgodnie, że wyglądał na prawdziwego – dodał po krótkim wahaniu.

– Cieszę się, że przynajmniej raz zgodziłeś się z nami – powiedział Pete.

Jupiter nachmurzył się. Jeszcze energiczniej zabrał się do miętoszenia dolnej wargi między kciukiem i palcem wskazującym, zdradzając tym naprawdę głębokie zamyślenie. Odwrócił tylko głowę, aby wyjrzeć przez okno pędzącego samochodu. Ostatnia uwaga jego przyjaciela pozostała bez odpowiedzi.

Kiedy rolls-royce zatrzymał się przed składem złomu Jonesów, Jupiter podziękował Worthingtonowi dodając, że zadzwoni, gdyby potrzebny mu był znowu ten luksusowy środek transportu.

– Będzie mi ogromnie miło – powiedział Worthington. – Muszę powiedzieć, że dzisiejsze zlecenie sprawiło mi wielką przyjemność. Mogłem się choć na chwilę oderwać od wożenia bogatych dam w starszym wieku i majętnych biznesmenów. Ale zanim pojadę, czy wolno mi zadać jedno pytanie, które mam na końcu języka? Dotyczące smoka.

– Oczywiście, panie Worthington. A więc?

– Można by powiedzieć, że mieliście tego wieczoru szczęście oglądać prawdziwego, żywego smoka, we własnej, by tak rzec, osobie. Czy widzieliście go z bliska?

– Tak, aż za bardzo – odparł bez namysłu Pete. – Praktycznie znalazł się on prosto nad naszymi głowami.

– Dobrze – powiedział kierowca, z którego zachowania znikła gdzieś właściwa mu powściągliwość i rezerwa. – Może więc młodzi panowie zwrócili na to uwagę. Czy to prawda, że, jak podają wszystkie legendy, smok wyrzuca z siebie dym i ogień?

Jupiter zawahał się, a potem powoli pokręcił głową.

– Nie, proszę pana. Ten smok tego nie robił. To, co widzieliśmy, mogło być co najwyżej dymem.

– Ach, tak – powiedział Worthington. – Szkoda. Bardzo bym się cieszył, gdybyście panowie byli świadkami pełnej, że tak powiem, prezentacji wszystkich efektów.

– Pan może by się i cieszył – powiedział Pete – ale proszę mi wierzyć, nam w zupełności wystarczyło to, co zobaczyliśmy. Będę pamiętał te efekty do końca życia. Już na myśl o nich dostaję gęsiej skórki.

Pan Worthington skinął głową i odjechał. Jupiter poprowadził przyjaciół na teren złomowiska. Wuj Tytus i ciocia Matylda spali już w małym domku, stojącym tuż obok składu. Paliło się tylko blade światełko nad wejściem, włączone specjalnie z myślą o Jupiterze.

Pierwszy Detektyw odwrócił się do Pete'a i Boba.

– Nie wiem, czy spodoba się wam ten pomysł, ale musimy wrócić do tej jaskini, choćby nawet siedziało tam dziesięć smoków.

– Co takiego? – jęknął Pete. – Nie wydaje ci się, że mało brakowało, abyśmy nie uszli stamtąd z życiem?

Jupe kiwnął potakująco głową, a potem uniósł ręce i pokazał puste dłonie.

– Mam wprawdzie moją latarkę, bo była przypięta do paska, tak samo jak Boba i twoja. Ale w czasie tej panicznej ucieczki z jaskini zostawiliśmy tam całe nasze wyposażenie. Kamerę, magnetofon i linę. To jest pierwszy powód, żeby tam wrócić.

– No, dobra – powiedział niechętnie Pete. – To ma trochę sensu, choć nie za wiele. A drugi powód?

– Chodzi o tego smoka – stwierdził Jupiter bez pośpiechu. – Nie wierzę w to, że on był prawdziwy!

Dwaj przyjaciele wybałuszyli na niego oczy.

– Nie był prawdziwy? – spytał Pete. – Próbujesz nam wmówić, że potwór, który napędził nam tyle strachu, nie był żywym smokiem?

Jupiter kiwnął głową.

– Jeżeli ten smok nie był prawdziwy, jestem gotów pożreć moją koszulę – oświadczył Bob, potrząsając czupryną.

– Przyznaję, wyglądał jak żywy – powiedział Jupe.

Pete wydawał się lekko poirytowany.

– W takim razie o czym ty mówisz?

– Przyznaję, że ten smok wyglądał jak żywy – powtórzył Jupe. – Ale nie zachowywał się jak prawdziwy, żywy smok! Jest już za późno, żeby dyskutować o tym teraz – dodał po chwili. – Jutro rano powiem wam dokładnie, dlaczego nie wierzę w to, że on był żywy. A jeżeli przy następnej wizycie w jaskini okaże się, że się pomyliłem, sam zrobię to, czym ty się odgrażałeś, Bob. Osobiście zjem moją koszulę.

– Nie będziesz się musiał tym trudzić – powiedział Pete. – Zrobi to za ciebie ten smok. A przy okazji pożre też wszystko, co będzie miał pod ręką.

Rozdział 13. Błazeński żart

Bob źle spał tej nocy. Wyczerpany przeżyciami w jaskini, długo przewracał się z boku na bok. W męczącym półśnie uciekał z jednej jaskini do drugiej przed dymiącym gorącą parą smokiem, za każdym razem cudem ratując się z opresji. Ostatni obraz był szczególnie męczący. Smok prawie dopadł całej trójki w jakimś kącie, z którego nie było ucieczki. Bob obudził się czując, że wciąż jeszcze dygoce ze strachu.

Leżąc z otwartymi oczami, zaczął zastanawiać się nad tym, co powiedział Jupe. Czy rzeczywiście ten smok mógł nie być prawdziwy? Nie, to niemożliwe. Trudno by było wyobrazić sobie coś bardziej rzeczywistego.

W końcu zapadł na dobre w sen, z którego zbudził go głos mamy wołającej na śniadanie. Zaczął się powoli ubierać, jeszcze raz analizując wypadki zeszłej nocy. Próbował przypomnieć sobie jakiś szczegół, który wskazywałby, że smok był tylko sztucznie spreparowaną atrapą. Z przykrością stwierdził, że nie pamięta nic takiego. Wciąż jeszcze miał przed oczami obraz przerażającego potwora, słyszał jego sapanie, a nawet czuł jego zapach. Żaden sztuczny mechanizm nie mógłby robić tylu rzeczy naraz. Jupiter z pewnością się pomylił.

Kiedy Bob znalazł się przy stole, ojciec kończył już śniadanie. Powitał Boba skinieniem głowy i spojrzał na zegarek.

– Jak się masz, synku – powiedział. – Dobrze się bawiłeś z kolegami wczoraj wieczorem?

– Tak, tatusiu. Nie najgorzej.

Ojciec podniósł się i położył serwetkę koło swego nakrycia.

– To świetnie. Nie wiem, czy to może ci się do czegoś przydać, ale wydawało mi się, że interesuje cię ten tunel w Seaside, i po twoim wyjściu przypomniałem sobie nazwisko człowieka, który stracił na jego budowie cały swój majątek.

– Udało ci się? I kto to był?

– Nazywał się Labron Carter.

– Carter? – Bob natychmiast pomyślał o porywczym panu Carterze, właścicielu ogromnej strzelby, z którym rozmawiali wczoraj.

– Tak. A przy okazji, kiedy Rada Miejska Seaside odstąpiła od realizacji jego projektu przekształcenia miasta w wielki ośrodek wypoczynkowy, stracił też żelazne zdrowie, którym się wcześniej cieszył. No i wszystko to razem – utrata zdrowia, pieniędzy i dobrej opinii – doprowadziło go w końcu do samobójstwa.

– Fatalna historia. Nie wiesz przypadkiem, czy miał rodzinę?

Pan Andrews kiwnął głową.

– Zaraz po nim umarła jego żona. Przeżył jedynie syn. To znaczy – dodał po chwili wahania – nie wiem, czy żyje dotąd. Musisz pamiętać, że wszystko to wydarzyło się przeszło pięćdziesiąt lat temu.

Bob pomachał ojcu, który pospieszył do pracy w redakcji miejscowego dziennika. Dopisał podane mu przez tatę informacje do wczorajszych notatek, zastanawiając się, co też mógłby powiedzieć Jupe na temat tych zupełnie nowych okoliczności. Że być może żył ciągle ktoś, kto wiedział o istnieniu tunelu. Ktoś, kto żywił głęboką urazę do miasta, które złamało przed laty jego ojca. I miał bardzo złe skłonności.

Bob nie miał pojęcia, w jaki sposób pan Carter mógłby próbować wyrównać dawne rachunki. Schował swe notatki do kieszeni, dokończył śniadanie i biegiem opuścił dom.

18
{"b":"100822","o":1}