Jeremy odważył się wreszcie:
– Kiedy to będzie?
Mountbatten wzruszył ramionami.
– Kto to może wiedzieć? Niedługo…
Wstał i podszedł do blatu zastawionego niewielkimi pojemnikami. Wracając podał jeden Kevinowi.
– Niech pan to weźmie.
Jeremy spojrzał i odruchowo cofnął ze wstrętem wyciągniętą już. rękę. W szklanym słoju kotłowały się termity. Pojemnik upadł, bo entomolog, nie spodziewając się takiej reakcji, puścił go już. Teraz pod spadający słój podstawił nogę, szklany pojemnik odbił się od buta i nie uszkodzony potoczył po podłodze. Mając w pamięci wiek Mountbattena, Jeremy przezwyciężył odrazę i podniósł słój, starając się na niego nie patrzeć. Entomolog zdawał się nie zauważać niechęci obdarowanego.
Daję to każdemu – powiedział – kto chce wiedzieć. Niech je pan wypuści w ogrodzie. Ma pan ogród? – zainteresował się poniewczasie.
Mam – Jeremy przełknął ślinę, obiecując sobie wyrzucić draństwo do rzeki.
To dobrze – pochwalił entomolog. – Jest to odmiana, którą sam wyhodowałem, krzyżując termity z mrówkami. Zniosą doskonale nasze warunki klimatyczne. Isoptera mountbattenis – tak można by je nazwać. Kopczyk nie będzie duży, najwyżej sześćdziesiąt centymetrów, góra metr, bo więcej jest w nich z termitów niż z mrówek. Niech je pan obserwuje, jak zaczną zasklepiać wejścia, to będzie znak…
Wracając do redakcji, Jeremy czuł się nieswojo. Co chwilę spoglądał spod oka na zawinięty w gazetę słój z owadami. Oba wiał się, że jakimś cudem wydostaną się i zaczną mu łazić po całym samochodzie. Żeby rozproszyć ponure myśli włączył radio, ale to było jeszcze gorsze. Informacjeo morderstwach, incydentach granicznych, porwaniach ludzi, samolotówi satelitów, groźbach terrorystów wobec państw, wymachiwaniu już nie straszakiem, ale garłaczem z antymaterią przeplatały się z undergroundową muzyką i reklamami firm budujących schrony przeciwatomowe dla osób prywatnych.
Wyłączył radio. Tak było dużo lepiej. Tylko te termity. Jak na złość po drodze nie przejeżdżał przez żaden most i dowiózł swój ładunek do redakcji. Spłodził pośpiesznie artykuł o Mountbattenie i jego teorii i położył na biurku kierownika działu. Ten pobieżnie przeleciał tekst, postawił dwa przecinki i dał na maszynę. Kevin westchnął, czytelnicy odbiorą go pewnie podobnie. W zalewie katastroficznych wiadomości człowiek zajmujący się entomologią (a więc czymś, czego chyba poprawnie nie jest w stanie wymówić żaden z prenumeratorów "Obserwatora") utonie jak siekiera w szambie. Chyba że przyciągnie ich tytuł:,,Znawca owadów zapowiada koniec świata". A pod spodem: "Chcecie wiedzieć kiedy? Zakładajcie termitiery!"
Jeremy czuł niesmak z powodu nagłówka, ale tego wymagał charakter pisma. Zresztą kierownik działu i tak zmieniał wszystko, co nie zapowiadało sensacji. Zrezygnowany powlókł się do samochodu i pojechał do domu. Przejeżdżając przez most na Tamizie nie mógł się zatrzymać, a bał się wyrzucić swój ładunek z jadącego auta. Bariery były wysokie i nad podziw daleko. Zaraz za mostem nie mógł znaleźć wolnego miejsca na postój, więc chcąc nie chcąc pojechał już prosto do siebie, postanawiając pojemnik z owadami wrzucić do kubła na śmieci przed domem.
Kevin mieszkał w St. Alabans, na północ od Londynu, gdzie matka zostawiła mu niewielki, staroświecki domek w stylu elżbietańskim w zacienionym, zachwaszczonym ogrodzie. To znaczy, ogród zdziczał już pod rządami Jeremy'ego. Garaż zamykał się tu na solidną kłódkę, a cała armatura domku była mosiężna, z początku wieku.
Wjechał na podjazd i wysiadł, by zamknąć za sobą bramę i wyrzucić słój do kubła. Kubeł na śmieci był otwarty, więc Jeremy lekkim zamachem posłał w jego paszczę pojemnik, i oczywiście nie trafił. Jak wszystko w tym domu, także i kubeł był solidny, z metalu. Słoik pękł. Jeremy krzyknął odruchowo i zatkał sobie usta dłonią. Patrzył jak urzeczony na rozłażące się robactwo. Potem wzruszył ramionami, chociaż bardziej na pokaz i dla dodania sobie odwagi niż z rzeczywistego lekceważenia. W końcu to tylko trochę większe mrówki, niegroźne dla ludzi. Ma je obserwować, a nie walczyć z nimi. Nie bał się ich przecież, lecz jak wszelkie owady budziły w nim wyniesioną z dzieciństwa odrazę. Nie zamknął bramy, wsiadł z powrotem do samochodu i pojechał na poszukiwanie plastikowego kubła na śmieci. Jednego był pewien – do tego starego nie zbliży się już nigdy. Zakupiony pojemnik ustawił po drugiej stronie wjazdu i dopiero wtedy uznał, że zrobił wszystko, co do niego należało.
Potem Jeremy musiał wyjechać na kilka dni, a gdy wrócił, kopiec był już gotów. Miał nieco ponad pół metra wysokości, oparty był o stary, spróchniały parkan oddzielający ogród Kevina od posiadłości pani Mosley i Jeremy z przyjemnością stwierdził, że tej starej jędzy zaczęły obok płotu usychać kwiaty. Była to jedyna pocieszająca wiadomość w ostatnich dniach.
Na świecie było coraz gorzej i chociaż Jeremy do tej pory nie poddawał się panikarskim nastrojom, zaczął poważnie przemyśliwać nad budową schronu przeciwatomowego. Miał nikłe pojęcie, ile taka inwestycja może kosztować, ale uważał, iż nie stać go będzie na to. Jednak z gazetą w ręku zasiadł przy telefonie i dzwonił tak długo do ogłaszających się, aż wyrobił sobie jasny osąd o sytuacji na rynku budowy schronów i handlu gotowymi obiektami oraz urządzeniami do nich. Rachunkiem za telefony postanowił obciążyć redakcję "Obserwatora", a jako alibi miał tekst, jaki napisał pośpiesznie na ten temat. Sytuacja zaś była taka, że w zasadzie trudno już było znaleźć wykonawcę na tę usługę, wszyscy byli zawaleni robotą, brakowało sprzętu i ludzi. Podskoczyła cena koparek, świdrów i młotów pneumatycznych, niektórzy bowiem sami usiłowali dłubać w ziemi.
Kevin wiedział jedno: nie ma co myśleć e wynajęciu firmy. Żeby wybudować przyzwoity schron musiałby sprzedać wszystko, co ma – dom, samochód, ruchomości. Wtedy zostałby sam w pustym i nie zaopatrzonym bunkrze, a istniała wszak niewielka szansa, że wojny jednak nie będzie. To już lepiej wybudować solidny grobowiec. Przynajmniej niepotrzebne są wtedy magazyny żywności, wody, wentylacja, urządzenia filtrujące i kanalizacyjne.
Po napisaniu artykułu zszedł po raz pierwszy od wielu lat do piwnic. To było jedyne, co mógł przygotować, jeden bowiem z telefonicznych rozmówców zapewniał go, iż przyjmuje także zlecenia na adaptację tych pomieszczeń. Cena dużo mniejsza, choć i bezpieczeństwo również. Piwnice były głębokie i budzące zaufanie, to fakt. Ale nic więcej nie można było z nimi samemu zrobić. Chyba, żeby się wkopać jeszcze niżej, ale to przekraczało możliwości Jeremy'ego. Zdecydował się więc na ową adaptację i złożył zamówienie.
Po tygodniu w jego grobie rozpoczęto roboty. Część przybyłych ludzi zabrała się do drążenia studni w miejscu wskazanym przez różdżkarza, a druga grupa demolowała w tym czasie dom Jeremy'ego. Piwnice zostały wzmocnione i uszczelnione, co polegało na pokryciu ich specjalnym plastrobetonem o grubości stopy w każdym z trzech kierunków.
Cztery pomieszczenia zmieniły swój charakter – najmniejsza klitka, w której Kevin trzymał jakieś niepotrzebne rupiecie, stała się jego przyszłym mieszkaniem. Było to pomieszczenie o powierzchni trzy na dwa i już teraz Jeremy doznawał gwałtownego napadu klaustrofobii, gdy tam wchodził. Obok urządzono kuchnię, a za przepierzeniem maleńką łazienkę z tuszem i sedesem w formie owalnej rury. Pod tym zgrabnym przyrządem wydrążono wcześniej szambo na kilkanaście kręgów głębokie, zamykane szczelnie od góry. Do wszystkich urządzeń doprowadzono wodę z nowo wykopanej studni zabetonowanej od góry i mającej odpowietrzenie do wnętrza bunkra.
Największe piwniczne pomieszczenie przeznaczone zostało na magazyn żywności, a obok miał znaleźć miejsce generator prądotwórczy i paliwo do niego. Dwie kolumny filtrująco-wentylacyjne wystawały z tyłu domu jak dwa wielkie peryskopy. Po zainstalowaniu wszystkiego i sprawdzeniu działania, Jeremy wypisał czek i został sam w nowiutkim schronie. Resztą urządzenia i wyposażenia miał się już zająć sam wedle swego gustu i przemyślności. Na razie nie miał sił na to. Powlókł się na górę do zadeptanego i zaświnionego living roomu i zwalił się na cuchnące olejem maszynowym łóżko. Tutaj robotnicy odkładali w czasie pracy naoliwione narzędzia.