Od ludzi jak pan kochających muzykę, a więc na pewno dobrych (bo zły człowiek, proszę łaskawego pana, nie kocha muzyki!), mądrych, światłych, czułych, słowem: takich jak łaskawy pan – w zamian za sprzedanie płyty wymagamy spełnienia odpowiedniej liczby dobrych uczynków mających bliźnim pomóc, ułatwić życie, wyratować z trudnej życiowej sytuacji, a więc wymagamy czynienia dobra, ale dobra dawanego mądrze i z rozmysłem!
Dlatego, proszę szanownego pana, nie wszyscy mogą tu wejść, a choćby i dojrzeć nasz sklep. Jeżeli pan uważa, że nie stać łaskawego pana na tak drogą płytę (jest pan pierwszym, który ją kupuje!), to proszę powiedzieć bez wstydu, ja wymienię na tańszą, bez żadnej obrazy czy niechęci, bo nie może jej być tam, gdzie chodzi o ludzkie szczęście; każdy dobry uczynek jest na wagę złota, a więc jeżeli łaskawy pan chce, to ja zaraz, choćby i na taką za jeden uczynek, nie obrażając szanownego pana. bo to jest rzeczywiście droga płyta, ta która chce pan wziąć, ale łaskawy pan sam się przekona, że tego warta…
Pan M. bez słowa włożył delikatnie płytę pod pachę, popatrzył jeszcze raz na dziwny sklep i jego sprzedawcę, pomyślał, ze chciałby, by jeszcze raz ukazała się jego córka tak do kogoś podobna, ujął klamkę, otworzył drzwi i w drgającym w powietrzu dźwięku dzwonka przekroczył próg. Znalazł się na dobrze sobie znanej ulicy. Obrócił się. Sklep zniknął, przed nim była jak dawniej wąska, zaśmiecona szpara pomiędzy dwoma brzydkimi budynkami. Pan M. dostrzegł nawet niedopałek własnego cygara, który wczorajszego wieczoru był tu zostawił. Pan M. westchnął głęboko jak człowiek wypływający spod wody po długim nurkowaniu i byłby uznał wszystko za sen lub chwilową halucynację, gdyby nie tkwiąca pod pachą płyta, przekonująca go o realności, chociaż zarazem i o fantastyczności zaistniałych zdarzeń. Głowiąc się nad tym wszystkim, raźno pomaszerował w stronę domu.
Pan M. mieszkał na drugim piętrze niezbyt ładnej, ale za to solidnej kamienicy. Zajmował w niej dwa pokoje z kuchnią i łazienką. Jeden z pokoi był przeznaczony wyłącznie na studio muzyczne. Znacznym nakładem środków pan M. całkowicie je udźwiękoszczelnił, tak że mógł się rozkoszować muzyką o każdej porze dnia i nocy, nie niepokojąc przy tym sąsiadów. W studiu znajdowała się wspaniała profesjonalna aparatura, puszysty dywan, obrotowy, wygodny fotel z przymocowanym do niego podręcznym blatem oraz duża, oszklona i hermetyczna szata, której przypadł zaszczyt chronienia kolekcji płyt.
Pan M. po pr/yjściu do domu nie od razu zabrał się do przesłuchania swojego nowego nabytku. Miał on bowiem pewien rytuał związany z – jak to określał – smakowaniem muzyki. Najpierw więc zamknął płytę do szklanej szafy, potem zjadł dość pośpiesznie lekką kolację i chociaż bardzo go korciło, żeby jak najszybciej znaleźć się w swoim studiu, przygotował sobie jeszcze pękaty kieliszek koniaku oraz nowe pudełko cygar, tak by je mieć pod ręką w trakcie muzycznej uczty. Następnie sprawdził, czy w kuchni wszystko wyłączone, zamknął drzwi wejściowe na klucz i założył łańcuch, umył dokładnie ręce, wyłączył zbędne oświetlenie i dopiero wtedy zajął się płytą.
Wyjął ją delikatnie ze szklanego sezamu, a następnie z koperty. Zarówno na niej, jak i na papierowym krążku na płycie oprócz znanego nam już tytułu nic więcej nie było. Pan M. położył płytę na talerzu gramofonu, włączył go i usiadł. Widział, jak ramię z przetwornikiem podnosi się i opada na płytę. Przez długą chwilę nie było słychać nic, poza leciutkimi trzaskami i szumem, jaki wydają głośniki pod prądem. Pan M. Już już zaczynał się niecierpliwić, gdy oto usłyszał pierwszy dźwięk. Jak to sam później określił, dźwięk był "nieśmiały", jakby "skradający się". Pan M. nie mógł się nawet zorientować, z jakiego znanego mu instrumentu muzycznego mógł pochodzić. Potem znów zaległa cisza. Pan M. zdążył obciąć i zapalić cygaro, nim posłyszał nowe dźwięki. Zauważył przy tym, że jeżeli się bardziej skoncentruje, to słyszy lepiej i wyraźniej, tak jakby ten takt miał jakiś wpływ na aparaturę odtwarzającą. Wobec tego odłożył cygaro, zamknął oczy i wsłuchał się.
To, co usłyszał i przeżył, znamy wyłącznie z jego opowieści, której nie mamy podstaw nie ufać. Podajemy ją za panem M.
"Usłyszałem krótki, metaliczny werbel, jakby kule karabinowe przebijały cienki arkusz blachy, a następnie dudnienie metalowego szybu – bardzo chyba głębokiego – którym leciały czy też toczyły się jakieś ciężkie przedmioty. Zagłuszyła to seria regularnych popiskiwań, jakby nagrania i radioteleskopu podsłuchującego mowę gwiazd. Następne dźwięki nie były już podobne do niczego mi znanego. Czułem wokół siebie wieczność, ta muzyka była jak trwanie, jak pieśń życia czy kosmosu. Pomyślałem o gwiazdach, o ich wielkiej samotności w otchłani pustki i niezmierzonej przestrzeni. Dumałem o ich – w naszym pojęciu – nieśmiertelności, o ich życiu, jednak w porównaniu z czasem wszechświata krótkim, a przez to tragicznym. O ich powolnym przygasaniu i trwającej milionami lat agonii.
Zastanowiłem się, jak my, ludzie, podobni jesteśmy do gwiazd, ile w nas ognia i samotności. Myślałem o tej nieprzekraczalnej barierze oddzielającej jednego człowieka od drugiego skuteczniej niż całe parseki próżni. Trwamy tak jak słońca, samotnie, chociaż obok sobie podobnych – dalekich i obojętnych. Myślałem o śmierci podobnej u gwiazd i u ludzi, o agonii przerwanej wybuchami życia i światła. Nagle zapragnąłem nieśmiertelności, dla siebie, dla wszystkich, dla mojej ukochanej. Z nią może nie byłbym tak samotny, może uzyskałbym tę pełnię, przekroczył barierę, pokonał te lata świetlne ludzkiej izolacji…
Dojrzałem nasze życie takie, jakim mogło być, życie ciche, spokojne, w domku z ogrodem. Ja jako średniej klasy kompozytor, ona kochająca muzykę i nasze dzieci. Kochająca i szczęśliwa, cicha i łagodna. Dojrzałem to życie i zapragnąłem go ponad wszystko w świecie, ponad wieczność i nieśmiertelność. Te drobne sprzeczki rodzinne, sprawy, które chociaż banalne, urastają do rangi problemów ostatecznych, to na pół wiejskie życie, spacery z żoną, dziećmi i psem o zmierzchu pośród pachnących łąk, małe radości, smutki, wyjazdy, rozstania, powroty dzieci, ich rosnąca samodzielność… Dojrzałem życie, które mogło być moim udziałem, a przede wszystkim ją. żywą, kochaną i do kogoś podobną. Zatęskniłem do niej i do tego życia. Zrozumiałem, że jestem tylko i wyłącznie człowiekiem i to proste stwierdzenie dało mi rozkosz istnienia w nie spotykanym wymiarze. Taka była ta Muzyka!"
Gdy pan M. otworzył oczy, spostrzegł, że gramofon już się wyłączył. Przez chwilę nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu, ta muzyka – tak inna, tak piękna, powodująca swym brzmieniem czy też będąca sama myślami i obrazami przenikającymi do serca i pulsującymi szczęściem – wstrząsnęła nim do głębi. Doznał wzruszeń, jakie nie były do tej pory udziałem żadnego człowieka. Czuł się jak dziecko przeniesione w świat bajek i marzeń i był jak dziecko szczęśliwy.
Tej nocy pan M. nie mógł spać. Przeżyte wrażenia poruszyły go do tego stopnia, że nie zmrużył oka do rana. Wspominał swoją ukochaną, widział ją w niemodnym stroju sprzed bez mała czterdziestu lat, widział jej uśmiechnięte oczy i słyszał matowy, ale miły głos.
Do pracy poszedł niewyspany i roztargniony. Jego współpracownicy dziwili się bardzo, ale ostatecznie każdy może mieć swój zły dzień, więc po kilku żartach i nagabywaniach – na które pan M. zresztą nie odpowiadał z tej prostej przyczyny, że ich w ogóle nie słyszał – dano mu spokój. Dzień pracy wreszcie się skończył i pan M., równie nieprzytomny jak rano, wyszedł z pracy. Zamiast skierować się w stronę domu, poszedł na ulicę, na której uczynił był wczoraj ów niezwykły zakup płytowy. Im bliżej był tego dziwnego miejsca, tym bardziej przyśpieszał kroku, aż zasapany stanął z niezbyt mądrą miną przed szarymi fasadami domów. Sklepiku nie było.
Pan M., narażając się na posądzenie, iż nadużył był napojów alkoholowych w środku dnia, wodził rękami po stykających się murach dwóch kamienic w poszukiwaniu tajemniczego wejścia. Poszukiwania jego, acz usilne, nie dawały rezultatu. Wreszcie dał za wygraną; zatelefonował do kilku swoich przyjaciół i umówił się z nimi w pewnym miłym lokaliku będącym stałym miejscem ich spotkań. Do wyznaczonej godziny włóczył się bez celu po mieście, narażając się kilkakrotnie na przejechanie przez samochody i wyzwiska kierowców.