Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wreszcie – to już deser! – kolizja z powierzchnią gwiazdy, co właściwie sprowadzałoby się do zredukowania statku ze mną w środku do wielkości elektronu! A może i mniejszej. Za to, gdyby udało mi się ujść cało z zasadzki NASA i ominąć grawitacyjne rafy, miałem otrzymać: wiekopomną chwałę, wpis do Gwiaździstej Księgi, tytuł zawodowego astronauty NASA, członkostwo ekskluzywnego klubu czynnych i byłych, astronautów USA, milion dolarów jednorazowo, miesięcznie dziesięć tysięcy dożywotniej renty i kopa w tyłek, na koniec, z programu "Arka".

Tylko ostatni warunek budził we mnie nadzieję, że NASA liczy się poważnie z możliwością mojego powrotu. To już było coś. Dodało mi to nieco otuchy w momencie, gdy podpisywałem cyrograf. Otucha ta jednak nie wytrzymała próby czasu i ulotniła się zupełnie, gdy zapakowany w srebrzysty bolid tkwiłem na wyrzutni startowej. Z każdą odliczaną sekundą odbiegała mnie nadzieja, aż nie zostało z niej równo nic z chwilą, w której padło gromowe "ZERO".

Trzy miesiące lotu upłynęło bez znaczących wydarzeń. Składałem rutynowe meldunki, łatałem uszkodzenia i nudziłem się wściekle. Zostawiłem w spokoju psi-vizję, komputerowe miraże i moją towarzyszkę wykonaną z super skin and hairs, waterproof: Najczęściej leżałem na koi i wpatrując się w sufit kabiny, nasłuchiwałem leniwego pikania mojego neutronowego karła. Ćwierkanie to na skutek jakiegoś tam zjawiska zwiększało swoją częstotliwość i radośnie szarpało moje nerwy. Ale nie wyłączałem go. Szedłem z nadświetlną i chciałem cały czas słyszeć swojego wroga, tak jakbym mógł z jego pisku wywróżyć niebezpieczeństwo i zapobiec mu. Nic jednak nie mogłem zrobić.

A potem komputer zupełnie normalnie zameldował, że minęliśmy gwiazdę, której nawet nie widziałem, bo była zupełnie czarna, i piknięcia zaczęły obumierać. Jednak to nie był jeszcze koniec. Za to, czego dokonałem, nie zdobywa się kosmicznej chwały i miliona. Na razie zarobiłem na członkostwo klubu emerytowanych pilotów i kopa w tyłek. Według programu lotu miałem wokół karła wykonać pętlę, przy czym w drodze powrotnej przejście zostało zaplanowane nieco bliżej. To "nieco" spowodowało, że gdy po miesiącu znajdowałem się znów obok mojego gadatliwego towarzysza, lot nie przebiegał już tak spokojnie.

Najpierw pojawiły się echa pioknięć, i echa tych ech, tak że przestrzeń wokół mnie piszczała jak stado myszy ciągniętych za ogony. Potem wszystko ucichło, za to mogłem z jak replayu wysłuchać wszystkie swoje a'udycje nadane poprzednio na Ziemię. Z niewiadomych przyczyn krążyły w kółko. Jeszcze później mój komputer zbzikował, nieprzerwanie liczył barany (kazałem mu to czasem robić za mnie, gdy nie mogłem zasnąć), i wyłączył dzienne oświetlenie. Musiałem dobrać się do szafki sterowniczej i zbocznikować idiotę, bo po ćmoku żadne życie. W odpowiedzi włączał mi bez uprzedzenia psi-vi, tak że chwilami traciłem poczucie rzeczywistości i na dobre zacząłem się obawiać, by nie zamknął mojego umysłu w sztucznym, psi-vizyjnym świecie.

To, co nastąpiło potem, rozwiało moje obawy, bo nie dałoby się porównać nawet z sennymi majakami. Na początek zacząłem blednąc, na co nie zwróciłem należytej uwagi aż do momentu, kiedy moje dłonie przyjęły barwę chudego mleka. Zaniepokoiło mnie to, ale przyczyny zacząłem poszukiwać w zmianie oświetlenia, jaką ten idiota komputer – myślałem – zaprogramował. Później zaczęło być jeszcze gorzej – mlecznobiała skóra stawała się coraz bardziej przezroczysta, aż wreszcie widziałem przez nią jak przez polietylenową folię! To już na pewno nie była sprawka komputera, za głupi on na to.

Widok był obrzydliwy: ścięgna, mięśnie, naczynia krwionośne jak na modelu anatomicznym, z tą różnicą, że tu model podziwiał sam siebie. Jednocześnie skóra, choć przezroczysta, istniała nadal. Byłem tak zszokowany, że nie wiem, czy bardziej zastanawiałem się nad naturą zjawiska, czy też byłem przerażony. A potem, w niedługim czasie, przestałem widzieć swe odsłonięte ciało, i tylko na półmatowym ekranie dziobowej kamery dostrzegałem swój wiszący w powietrzu i wykonujący nieskoordynowane ruchy kombinezon. Było to zupełnie niesamowite. Przypomniałem sobie nagle, że kiedyś z nudów przeczytałem w bazie historyjkę o niewidzialnym człowieku, którą napisał jakiś Anglik ze dwieście lat temu. Tamten nieszczęśliwy osobnik, by móc przebywać wśród ludzi, chodził wiecznie ubrany, zabandażowany, w rękawiczkach i kapeluszu, by inni nie dostrzegli, że nie ma go dla nich optycznie.

Roześmiałem się. Nie wiedziałem, co mnie jeszcze czeka, ale to, że ktoś wymyślił podobną sytuację, dodało mi nagle otuchy. Pośpiesznie, jakbym się bał, że rzeczywistość zbyt szybko powróci do normy, rozebrałem się do naga i… nie było mnie!

Zacząłem się bawić swoją nową sytuacją, pośpiesznie, po szczeniacku, przekonany o jej rychłej odwracalności. Po pewnym czasie, gdy już nie mogłem wymyślić nic zabawnego, dostrzegłem z początku niewyraźne, zamglone niczym krzewy koralowców pod wodą, kształty swego kośćca – białe i matowe. Nim obraz wyostrzył się, szkielet obrósł kłębami różowych mięśni oplecionych żyłami i tętnicami, jamę brzuszną i klatkę piersiową wypełnił zmaterializowany nagle układ trawienny i oddechowy, po czym złotym blaskiem zapłonął system nerwowy począwszy od mózgu, co przypominał błyszczący, miedziany lic Im zawieszony na spiżowej włóczni rdzenia kręgowego, aż po najdalsze włókna czuciowe w końcach palców.

A potem powłoka moja na powrót zmatowiała, przykryła wszystko, skóra zaróżowiła się. porosła włosami i oto stałem nagi jak święty turecki, z głupią miną i pustka w głowie. Rozumiałem tylko, że dokonała Me jakaś przemiana z winy neutronowego karła, ale jaka?

Osunąłem się bezwiednie po ścianie kabiny i w tym momencie odblokowany nagle komputer, którego najwidoczniej nic zdziwić nie mogło, oświadczył rzeczowo. że właśnie wyszliśmy ze strefy bezpośredniego oddziaływania gwiazdy.

Gdyby nie wypadek. jaki nastąpił podczas lądowania, nie dowie-działbym się prędko, że stałem się niezniszczalny i nieśmiertelny. Jednak z bliżej nie znanych przyczyn mój statek wyrżnął w powierzchnię oceanu z impetem, który zamienił mnie w luźny worek zawierający wapniowe okruchy i czerwoną miazgę. Komputer pokładowy w ostatniej chwili przyjął, ponoć, za powierzchnię lądowania podmorskie dno w Zatoce Meksykańskiej, zamiast pasa startowego w bazie Homestead na Florydzie! Mimo to ów worek, w który zamieniło mnie wodowanie, dawał pewne oznaki życia po wypłynięciu kapsuły na powierzchnię. Nie wierząc w to, co widzą, lekarze natychmiast, jeszcze na pokładzie lotniskowca,,U.S.S. Navaho II", zaczęli składać mnie do kupy. Rozwiązali worek, przecedzili obrzydliwą zawartość i poczęli składać sztuka po sztuce. Poszło nie najgorzej, a w czasie mojej rekonwalescencji doszli do wniosku, ze na skutek przeżyć w kosmosie mam przebudowaną w organizmie strukturę subatomową. Wynikało z tego, że jestem w stanie zregenerować się z byle kawałka własnej powłoki, przy czym odradzała się zawsze część największa, więc nic mogłem się powielać. W razie potrzeby mogłem powstać wręcz z jednej komórki. Jak działał licznik, który je rachował, tego moi mędrcy nie wiedzieli. I to tyle.

Oczywiście, nie wróciłem do bazy "Arki". Zresztą program robił bokami i dni jego były policzone. Z wielką pompą NASA wywiązała się wobec mnie z wszelkich zobowiązań, i poszedłem – wolny, zdrowy i bogaty – na zieloną trawkę. Ci z Agencji nie chcieli mnie więcej widzieć na oczy. Swoim powrotem dość im zalazłem za pazury. A tu jeszcze nieśmiertelny!

Przez jakiś czas interesowały się mną liczne instytuty naukowe i medyczne. ale nie pozwoliłem im się dotknąć. Moja nieśmiertelność była tylko moja, i basta. To samo stwierdził Sąd Najwyższy, do którego wystąpił jakiś szalony naukowiec z propozycją ubezwłasnowolnienia mnie i przekazania jako obiektu doświadczalnego do którejś / placówek badawczych! Po ogłoszeniu wyroku szalonego naukowca skopałem ze stopni gmachu sądu, za co zaraz za rogiem, w pierwszej instancji, otrzymałem trzy miesiące odsiadki. Bez zawieszenia. Moja niezniszczalność nie była okolicznością łagodzącą. To właśnie wtedy, w czasie trwania obu procesów, prasa nazwała mnie Mr Immortal, Pan Nieśmiertelny, co przyjąłem za swoje nowe nazwisko. Z tej ostatniej sprawy wyniosłem jeszcze jedną korzyść – jakiś pijaczyna, który przez tydzień dzielił ze mną cele, podpowiedział mi, w jaki sposób mogę pomnożyć swój milion. Pijaczyna nazywał się Thomson i był lekarzem pozbawionym prawa wykonywania praktyki we wszystkich pięćdziesięciu stanach. Moje pieniądze zmieniły, przynajmniej częściowo, ten stan rzeczy.

22
{"b":"100817","o":1}