Pomiędzy Seksbombą a resztą załogi wytworzyło się sprzężenie zwrotne – ludzie judzili go, chcąc usłyszeć kasandryczne wrzaski kaleki, a usłyszawszy wpadali w tym większą złość i stawali się bardziej okrutni.
– Zdechniecie! Wszyscy zdechniecie! – wrzeszczał Seksbomba. – Ja wam to załatwię! Nikt, kto ze mną latał, nie wrócił cały. Dobrze, gdy wracali żywi. Ale wy nie, wy zdechniecie w najgorszy sposób – eksplodujecie w próżni. Najpierw wybuchną wasze oczy i jaja, a potem krew, zanim zastygnie w lód, rozwali wasze ciało na kawałki! Strzępy zmarzniętej na kamień skóry i szare bryły mózgów będą się wałęsać w pustce przez wieczność. Taki będzie wasz koniec, bydlaki! A ja wrócę, ja zawsze wracam…
Ludzie wokół niego dyszeli podnieceni i przerażeni roztaczaną wizją, ślinili się w chorobliwej żądzy samoudręczenia się. Taki wydawał się ich cel, a męczenie Erreta było jedynie środkiem do niego.
Ej, Seksbomba – odzywał się któryś, gdy kaleka zdyszany, spocony i wyczerpany milkł po swej tyradzie. – Opowiedz nam, jaką to panienkę miałeś ostatnio?
Skurwysyny – mówił cicho Erret. – Jesteście bandą wstrętnych trupojadów, zawszonych onanistów poczętych ze spermy smoka Na, a jest to najwstrętniejsze nasienie w całym kosmosie…
Lindsay rozpędził kilka takich seansów. Mimo że natykał się na nie zupełnie przypadkowo, spostrzegł, że załoga podejrzewa go, że ich tropi. A Erret? Nie wyglądało nawet na to, że jest mu wdzięczny. Sam nigdy nie skarżył się, a raz wezwany przez Burta i wypytywany, milczał jak zaklęty. Jedynie wychodząc z kabiny dowódcy, murszejącej jak wszystko na tym statku, powiedział:
– Moja chwila zbliża się. Czuję to!
Lindsay, który pomyślał, że Seksbomba mówi o gnębiącym go lądowaniu, o mało nie wybuchnął. W ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że zachowałby się tak samo jak inni – i zmilczał. Ale też rzadziej zaczął wychodzić z kabiny, spędzając w niej większość czasu. Nie chciał nawet przypadkiem być zmuszony do interwencji w obronie Erreta. Tylko on jeden zwracał się do niego w ten sposób, ale i to nie budziło wyraźnej wdzięczności garbusa. Chyba wolał być Seksbombą.
Lot ciągnął się nieznośnie. W drugim miesiącu podróży odebrali sygnał Patrolu ostrzegający o obecności w sektorze statku Czarnego Johna, ale Lindsay zignorował tę informację. Korsarz musiałby chyba na głowę upaść, by napadać na frachtowiec Kompanii Wschodniogalaktycznej. W całym zamieszkanym kosmosie wiadomo było, że jej statki to najnędz-niejszy łup. Właściwie nawet nie łup, a kłopot. Cóż by począł Czarny John z trzema milionami ton rudy yrru? Lindsay nie potrafił sobie wyobrazić tego, bo nie miał pojęcia, do czego służy yrr.
Jedyne niebezpieczeństwo, jakie mogło im grozić ze strony Czarnego Johna i Patrolu równocześnie, to walka, na której polu mógł się zawieruszyć nieruchawy Conseller. Wtedy przepowiednia Seksbomby mogła się łatwo spełnić, ale o tym Lindsay wolał nie myśleć. Miał przyjemniejsze tematy. Drugi miesiąc lotu to, według wszystkich podręczników psychologii kosmicznej, okres największego nasilenia marzeń seksualnych. Na statku nie było aparatury symulacyjnej, więc Burt musiał polegać na własnej wyobraźni i pamięci. W porównaniu z innymi dziedzinami życia w tej materii miał bogate doświadczenie i jego myśl hasała teraz po bezdrożach erotyki niczym nie skrępowana. Miłe te rojenia przerwane zostały brutalnie i zdecydowanie.
W pięćdziesiątym czwartym dniu lotu do kabiny Lindsaya wpadł Gogo, ciągnąc za sobą słabo opierającego się mata obserwatora.
– Czego chcecie? – warknął Burt. – Nie umiecie pukać?
– Przepraszam, szefie – bosman nie miał wcale miny człowieka przepraszającego za cokolwiek – ale Hugh dostrzegł coś dziwnego, prawda, Hugh?
– No, co tam? – burczał Lindsay, usiłując się trochę ogarnąć.
Mat był chudy, pryszczaty i nerwowy.
– Jakiś statek zbliża się do nas, kapitanie – zameldował mat Hugh falsetem. – Nie odpowiada na sygnały. To może być statek korsarski, sir.
– Uzbrojony? – zainteresował się Lindsay.
– Nie wiadomo – odparł za mata Gogo. – Dopiero co wszedł na optyczną.
– Dobra – westchnął Burt z rezygnacją. – Pójdę zobaczyć.
W sterowni zastali Seksbombę, który z wyraźnym zainteresowaniem wlepiał oczy w jedyny działający jako tako ekran. Był tym tak pochłonięty, że nie usłyszał wchodzących.
– Co ty tu robisz, Erret? – zapytał Lindsay. – Dowodzisz? Garbus drgnął, ale w przeciwieństwie do ich poprzednich spotkań nie okazał uniżoności ani nie usunął się chyłkiem. Popatrzył na Lindsaya jakoś tak zwycięsko i z wyraźną pewnością siebie.
– Jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu, kapitanie, to zostanę – powiedział Seksbomba z tym nowym, denerwującym akcentem wyższości. – Mogę się przydać.
Lindsay wzruszył ramionami, nie widział takiej możliwości. Popatrzył na ekran. Obcy statek idący zbieżnym kursem doganiał ich szybko. Był większy niż ścigacze Patrolu, ale przynajmniej tak samo prędki. Nie był to statek pasażerski ani handlowy. Pozostawały dwie możliwości – obcy był pojazdem wojskowym albo pirackim. Burt poszedł do komputera i sprawdził trajektorię statku.
Obcy szedł po hiperboli, której ramię miało go wyprowadzić na kurs równoległy z torem Consellera. Do momentu spotkania brakowało około piętnastu minut. Było to zbyt mało, by uznać, że jest to przypadek. Lindsay pożałował nagle, że za całe uzbrojenie ma sześciostrzałowy służbowy rewolwer pamiętający zapewne czasy buntów załóg i zamieszek pokładowych. Spojrzał na Erreta. Seksbomba miał zamknięte oczy i wygląd psa gończego. Burt westchnął i powiedział do mikrofonu:
– Mówi Burt Lindsay, kapitan frachtowca Conseller własności Kompanii Wschodniogalaktycznej. Do statku idącego na kurs zbieżny: Podaj swój kod!
Odczekał chwilę i ponowił wezwanie. Nie liczył na odpowiedź i nie zawiódł się. Usiadł w swoim fotelu i postanowił poczekać na dalszy rozwój wypadków. Zresztą nie mógł nic innego zrobić. Nie mógł zmienić kursu, nie mógł próbować ucieczki, nie mógł ostrzelać obcego ze swej służbowej broni. Cała inicjatywa należała do tamtego, Burt mógł tylko czekać. Słyszał, że za jego plecami zgromadziła się cała załoga, ale nie reagował na to. Nie zamierzał wysyłać ludzi na stanowiska bojowe, bo takich nie było. Wreszcie obcy statek zrównał się z Consellerem i przez dobrą chwilę oba pojazdy mierzyły się oczami swych załóg. Przy Consellerze tamten był łupiną zaledwie, ale był groźny.
– Niszczyciel – ocenił Burt w myśli. – Mógłby nas zdmuchnąć jedną salwą!
Obcy był widocznie tego samego zdania, bo zamrugał wesoło światłami pozycyjnymi. Oprócz nich nie miał na kadłubie żadnych oznaczeń. To był pirat.
Lindsay był o tym przekonany i właśnie miał zamiar ponownie wygłosić swą drętwą formułkę powitalną, gdy dowódca niszczyciela zgłosił się pierwszy.
– Hej, Lindsay! – usłyszeli w sterowni starczy tenorek. – Mówi Czarny John! Powiedz, co wieziesz, synu?
Burt przełknął nerwowo ślinę. Po raz pierwszy w życiu spotkał legendarnego korsarza i ten fakt wywarł na nim wielkie wrażenie.
– No, mów, nie bój się – popędzał go John. – Wiele dobrego o tobie słyszałem. Mam u siebie paru chłopców, którzy chętnie wypruliby z ciebie trochę forsy. Podobno robisz długi?
Korsarz poczekał chwilę na odpowiedź, a nie doczekawszy się ciągnął dalej:
– To źle – rzekł mentorskim tonem. – Długi niszczą przyjaźń. Więc, powiadasz, co wieziesz, synu?
– Yrr – odpowiedział wreszcie Lindsay. – Trzy miliony ton rudy yrru. Nie wie pan czasem, do czego może to służyć, sir?
– Fiuu… – gwizdnął John. – Nielichy ładunek. Nie wiem, co to jest yrr, i nic mnie to nie obchodzi. Jeżeli chodzi o towar, to możesz być spokojny. Mam inną sprawę, ale o niej możemy pogadać tylko w cztery oczy. Zgadzasz się?
– Chyba nie mam wyboru, sir?
– Nie, nie masz – zarechotał pirat. – Wysyłam po ciebie szalupę. Oczywiście żadnych sztuczek, gramy jak dżentelmeni?
– Oczywiście… – odparł Burt.
Statek Czarnego Johna zrobił na Lindsayu oszałamiające wrażenie. Jego gospodarz nieco mniejsze. John nie był wcale czarny, tylko łysy j bezzębny. Krótko przystrzyżona, siwa i rzadka broda upodobniała go do mnicha. Również oczy. Na tym podobieństwo się kończyło.