Delabranche zaśmiał się bezgłośnie, trzęsąc całym ciałem.
– Wiem, co w trawie piszczy. Na całym świecie tylko raz na sto lat ktoś wybiera się w taką podróż. To rzadki wypadek, a ja wiem o wszystkich rzadkich wypadkach. Jestem lekarzem. Może jeszcze sera? Lekarzem. Wiecie, dzieci, kasja, senes, rabarbar na zatwardzenie i buliony ze żmij na anemię. Dam wam na drogę dobrej chininy…
– Czy ktoś wam, panie, mówił o nas? Ktoś tu był przed nami? – pytał Markiz, przekrzykując wiatr. Weronice zbielały kostki zaciśniętych dłoni.
– No, aż tak to nie. Nie, synu, aż tak świat się wami nie interesuje. Moja praca to wiedzieć o tym, co się dzieje. Tak, tak, a moja chinina jest dobra nawet przeciwko zarazie. Zarazą się nie przejmujcie, to zwykła panika. Miasteczko zatruło się starym serem. Poza tym kilka przypadków syfilisu. Hiszpańska choroba. Ale panika wokół zarazy już jest. Każdy choruje na to, na co chce… Jeżeli macie zamiar przekroczyć granicę, musicie mieć glejt, że jesteście zdrowi. Taki certyfikat może wystawić tylko mer, on tam ma do tego swoich konowałów. Lecz to, dzieci, zabierze wam z tydzień. Muszą was poobserwować. Przybiją mnóstwo pieczęci i dopiero na tej podstawie przepuszczą was hiszpańskie straże.
– A wy, panie, nie możecie nam wystawić takiego dokumentu? Po przebadaniu, oczywiście – zapytała Weronika.
– Niestety, nie, moja panno. Taki medyk to ja nie jestem. Musi być medyk oficjalny. Ja natomiast uchodzę za dziwaka, nie medyka.
Markiz chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Nie miał siły przekrzykiwać wiatru. Delabranche jakby czytał w jego myślach.
– Posiłki, moje dzieci, powinno się jadać na świeżym powietrzu. Z jedzeniem połyka się czyste tchnienie świata. To jak duchowy pocałunek, przedłuża życie i dobrze działa na krew. A ty, moja droga, wyglądasz bardzo blado.
Potem Delabranche zwrócił się nagle do skrępowanego tym, że zasiada z nimi przy stole, Gauche’a, co chłopca onieśmieliło jeszcze bardziej.
– Nie trzeba cały czas mleć ozorem, żeby być obecnym, prawda? Tak jak stary Delabranche.
Gauche przytaknął niepewnie głową i spojrzał pytająco na Markiza.
– On nie mówi! – krzyknął Markiz przez zwiniętą w trąbkę dłoń.
– Właśnie to miałem na myśli! – odkrzyknął gospodarz.
Na chwilę zapadła cisza. Wiatr na mgnienie uspokoił się, ale potem ze zdwojoną siłą targnął obrusem. Zajęli się jedzeniem, tylko Gauche rzucał znad talerza spłoszone spojrzenia. Markiz przeżuwał powoli niesmaczny ser i rozmyślał. Delabranche go zadziwiał. Kim jest ten śmieszny, niechlujny człowieczek? Markiz miał niejasne wrażenie, że to chyba ktoś niezmiernie ważny, ktoś, kto ukrywa się w tak dziwnym miejscu i pod tak niepozorną postacią. Czuł, że wzrok Delabranche’a go prześwietla, że Delabranche widzi na wskroś jego przeszłość, teraźniejszość, a może i przyszłość, że rozkłada go na czynniki pierwsze i analizuje jak zjawisko. Dlatego tracił pewność. Powoli, z chwili na chwilę, przestawał być silnym, stanowczym mężczyzną, uczonym, dyplomatą, kochankiem, opiekuńczym przewodnikiem, za to wracało do niego dawno zapomniane uczucie bycia chłopcem, niesfornym, przemądrzałym wyrostkiem. Zapragnął walczyć o tracony obraz siebie samego.
– Chciałem z panem porozmawiać, panie Delabranche, ale przeszkadza mi to, że muszę krzyczeć do pana przez ten wiatr.
– A czego chciałbyś się o mnie dowiedzieć? – Delabranche umoczył kawałek chleba w oliwie, którą wylał sobie na talerz.
Markiz stropił się na sekundę, a potem zapytał odważnie:
– Kim pan jest?
Delabranche położył łokcie na stole i z uznaniem spojrzał na Markiza.
– Jestem lekarzem, mój drogi.
– I pustelnikiem – powiedziała Weronika.
– Tak, właśnie pustelnikiem, chociaż mam kobietę i kota.
Wiatr na chwilę ucichł i Delabranche skorzystał z tego, żeby wygłosić dłuższą kwestię.
– Pustelnikiem jestem z wyboru. Lekarzem z przypadku, jeżeli przyjąć, że przypadek w ogóle istnieje. Zastanawiałem się kiedyś: żyć czy przyglądać się życiu. Miałem wtedy tyle lat co ty, synu. Być w nurcie czasu, używać i doświadczać życia czy z dystansu badać świat. I cóż, doszedłem w końcu do wniosku, że cała ludzka rozpacz bierze się z przyglądania. Nie znajduje się bowiem wtedy zaczepienia dla oczu, intelektu i uczuć. Kiedy się tylko stoi i przygląda wszystkiemu, to tak jakby się tkwiło w płytkiej rzece, ledwie po kostki w wodzie. A w rzece, jak wiadomo, nie ma nic stałego. Oczy bolą, umysł się męczy i wkrada się rozpacz. Kiedy wejdę do wody po czubek głowy, swym ciałem nadam jej stałość i sens. Rzeka płynie obok, ale i przeze mnie, i jej doznawanie jest właśnie istotą rzeki. Dlatego wybrałem życie, nie przyglądanie się. A ty?
Markiz zastanawiał się. Był zaskoczony tym, co powiedział Delabranche, spodziewał się czegoś dokładnie przeciwnego.
– A jednocześnie zdaję sobie sprawę – ciągnął dalej Delabranche – że wiele nieszczęść bierze się z bycia bez przyglądania się. Rzeka wtedy wchłania nas w siebie, ogłusza i oślepia. Zapominamy, gdzie jest jej dno, gdzie nurt, a gdzie to, co rzeką nie jest. Stając się rzeką i doznając tylko rzeki, stajemy się jej nieuchwytnością i przemijalnością, W niej rozpływa się nasza siła, nasza skończoność i nasza niepowtarzalność. Tylko obserwowanie siebie i świata wokół może dać satysfakcję. To nas różni od zwierząt – refleksja, a nie czyste doświadczenie. Ale czyż nie są to tylko czcze rozważania, nie sprzyjające zresztą trawieniu?
– O nie, panie, to są przecież pryncypia! – wykrzyknął Markiz, bo wiatr znowu się zerwał. Zawiązana pod brodą biała serweta, uniesiona podmuchem, zakryła mu na chwilę twarz. – Filozofia, czcza czy nie czcza, jest prywatnym dążeniem do prawdy. Chętnie porozmawiałbym o tym gdzieś, gdzie tak nie wieje.
Starzec uśmiechnął się szeroko i wstał. W tej samej chwili pojawiła się gruba kobieta i zaczęła sprzątać ze stołu.
– Chodźmy więc, pokażę wam swoje gospodarstwo.
Wrócili z tarasu do domu. Delabranche wziął świecznik, bo mimo południowej pory wewnątrz było dość ciemno. Tylko frontowe pokoje miały okna, reszta pomieszczeń tonęła w mroku i Markiz zrozumiał, że muszą one być wykute w skale. Miał słuszność: sam dom był maleńki. Składał się z sionki, czy też małego hallu zaraz za drzwiami wejściowymi, i dwóch komnat. Z tej sieni prowadziły strome schody w dół. Szli tędy za gospodarzem. Po obu stronach rozmieszczone były drzwi. Jedne wyglądały na często używane, zwykłe drzwi do zwykłych pomieszczeń, inne, pordzewiałe i brudne, musiały być nie otwierane latami. Niżej schody zmieniły się w szeroki korytarz. Na jego ścianach rozwieszono płonące dziwnym, niebieskawym światłem pochodnie. Pachniało wilgocią, chłodem i czymś, od czego cierpły zęby.
– Jak pan może mieszkać w takich ciemnościach? – zapytała Weronika.
– To właśnie lubię.
Doszli do sporego pomieszczenia, które wyglądało, jakby kończyło korytarz. Całe spowite było tym niebieskawym światłem, które dawały pochodnie. Delabranche objaśnił im, że tak świeci pewien rodzaj substancji, otrzymywanej przez niego z kości zwierząt. Posypał jedną z pochodni jakimś czarnym proszkiem i światło rozjarzyło się. Zobaczyli teraz lepiej wielką komnatę, której sufit tonął w nieprzeniknionych ciemnościach. Stało tu wiele stołów zastawionych szklanymi alembikami, kolbami i innymi naczyniami niewiadomego przeznaczenia.
Na jednym ze stołów znajdował się skomplikowany aparat, składający się z dużych i małych naczyń połączonych rurkami.
– Aparat do destylacji – powiedział Markiz.
– Widzę, że znasz się, panie, na tym i owym. Tak, to aparat do destylacji, wymyślony zresztą przez kobietę – odpowiedział Delabranche, uprzejmie zwracając się do Weroniki. – Tylko kobieta mogła wynaleźć rzecz, która pozwala wydobyć z każdej substancji jej lotnego ducha. Czyli, w pewnym sensie, otrzymać duszę każdej rzeczy. Kobiety, mimo różnych niesłusznych pomówień, mają dużo większą zdolność do obcowania ze światem duszy. Destylacja to przedziwna sztuka, najcenniejsza ze wszystkich sztuk alchemicznych. Dzięki niej można wydobyć z roślin, metali, kamieni, subtelniejsze i czystsze siły, ukryte głęboko w masie rzeczy materialnej – ducha, moc, siłę istnienia. Cóż zatem doskonalszego można wymyślić?