Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Boga wszechobecnego, który cały czas działa, totalnej, świadomej siły, która utrzymuje świat w istnieniu a nie zegarmistrza – roześmiał się Markiz.

– Być może nauka dobierze się kiedyś i do Boga, i obwieści w końcu światu, kim on jest.

– Obyśmy nie dożyli takich czasów – westchnął pan de Berle i zaproponował, by się już położyć do łóżek.

Zaproszenie Burling’a na wspólny odpoczynek było sporym poświęceniem ze strony Francuzów. Musieli zmieścić się w jednym podwójnym łóżku we trójkę. Przed położeniem się spać Burling wyciągnął z toreb mnóstwo jakichś pachnących woreczków i porozkładał je w głowach i nogach łóżka.

– Muszę z przykrością stwierdzić, że francuskie oberże są zwykle bardzo zapluskwione – wyjaśnił.

Gauche tej pierwszej podróżnej nocy spał w stajni, przy koniach. Noc była parna, duszna i pełna szelestów. Konie wzdychały, śpiąc na stojąco. Gauche śnił, że przemówił do nich ludzkimi słowami. Słowa były jak dym i, wypuszczając je z ust, modelował je wargami w fantastyczne kształty.

Nazajutrz rano stało się już oczywiste, że pogoda się popsuła. Na niebie pojawiły się pękate chmury, ciężkie od deszczu. Powietrze było jeszcze parne i duszne, ale już niosło ze sobą przyjemny, ożywczy zapach wody.

Podczas lekkiego śniadania Burling zaproponował, że potowarzyszy trochę czarnemu powozowi. Przynajmniej do Orleanu, bo jadącemu na południe podróżnikowi Orlean był po drodze. Wyglądało, że na tę jego decyzję wpłynęła obecność Weroniki. Nie krył się z tym. Twierdził, że już dawno nie miał okazji obcować z kobietami.

– Człowiekowi potrzebny jest kontakt z pięknem – powiedział szarmancko. Markiz nie był zadowolony. Bał się, że ten gadatliwy Anglik zamęczy ich ciągłym komentowaniem wszystkiego. Zdawał sobie jednak sprawę, że Burling rozładowuje swoją obecnością rosnące napięcie, a więc w pewnym sensie jest im potrzebny.

Na śniadanie oberżysta podał gotowane warzywa i majonez. Pewnie chciał w ten sposób dogodzić lepszemu towarzystwu i zatrzeć złe wrażenie, spowodowane jego wczorajszym niegrzecznym zachowaniem wobec Anglika.

– Czy wiecie, że majonez, który uchodzi za króla sosów, wymyślił sam wasz kardynał Richelieu? – zagadnął Burling. – Jest to jedna z wielu rzeczy, dzięki której szanuję Francję i Francuzów. U nas majonez jest jeszcze nieznany.

– Przyrządzanie majonezu zawsze mnie zadziwiało – powiedział Markiz.

– Bierze się jajko…

– Żółtko – poprawiła go Weronika nieśmiało.

– Tak, ma pani rację, żółtko, i powoli dolewa się oliwy. Trzeba to robić równomiernie i cały czas ucierać. Żółtko jest żółte, oliwa przezroczysta, a z ich połączenia powstaje zupełnie nowa substancja o zupełnie innym kolorze i konsystencji niż jej składniki. Czy nie jest to maleńki cud? Czy nie działają tu inne siły niż proste zasady dodawania i łączenia?

– Niepotrzebnie pan komplikuje sprawę, Markizie – powiedział Burling. – Nawet w takich błahych, codziennych sprawach uwidaczniają się u pana metafizyczne skłonności. Powstawanie majonezu można wytłumaczyć naukowo, trzeba tylko znać zachodzące w czasie ucierania procesy chemiczne. Przykro mi, że nie jestem chemikiem, ale przypuszczam, że ważne jest, iż w trakcie łączenia się jajka i oliwy, czyli dwóch odmiennych składników o ściśle określonych cechach jakościowych, dochodzi trzeci czynnik – ucieranie. Ten czynnik, ruch czy może ciepło powstające podczas ucierania, powoduje zmianę jakości podstawowych substancji. Zachodzą jakieś tam procesy, których ja, niestety, nie umiem nazwać, i w ich wyniku powstaje nowa substancja, która nie jest prostą sumą, zwykłą mieszaniną, ale jakby wypadkową jajka i oliwy.

– To nie jest żadne wytłumaczenie: „Jakieś tam procesy” – oburzył się Markiz

– bo cała rzecz polega właśnie na tym, jakie to są procesy. Może uczestniczy w nich Bóg albo tym tajemniczym procesem jest Demon Majonezu.

– Pan żartuje.

– Wcale nie żartuję. Pokazuję panu tylko, że pańskie „procesy” i mój Demon to dwie niewiadome. Dwa sposoby wytłumaczenia tego, czego nie wiemy. Dlaczego procesy mają być lepsze od Demona?

– Procesy są pojęciem naukowym. To znaczy, że można je zbadać, zobaczyć, przewidzieć i opisać.

– Czyli w jakiś sposób ich doświadczyć?

– Tak. Empiria – oto właściwe słowo – ucieszył się Anglik.

– A gdyby się okazało, że wielu ludzi widziało Demona Majonezu, jak straszny i żółty unosi się nad jajkiem i oliwą…

– Drogi Markizie, nie wiedziałem, że się pan tak lubuje w nonsensach – powiedział Anglik naburmuszony i zakończył rozmowę.

Burlingowi, który jechał konno przy powozie, wcale nie przeszkadzało, że Gauche jest niemową. Zasypywał siedzącego na koźle chłopca opowieściami z życia Londynu. Gauche uśmiechał się i potakująco kiwał głową.

– Jak się pani dziś czuje? – zapytał Markiz Weronikę w powozie.

– Dziękuję. Wyspałam się, śniadanie było smaczne i rada jestem, że się ochłodziło

– odpowiedziała konwencjonalnie.

– Myślę, że pani przyjaciel wyjechał już z Paryża i dogoni nas niebawem. Nie ma się czym martwić.

Weronika uśmiechnęła się z wdzięcznością.

– Nie martwię się. Będzie to, co ma być – powiedziała i Markiz umilkł.

Jechali zieloną równiną. Tu i tam widać było małe winnice. Mijali wieśniaków na wozach i konnych podróżnych. Droga do Orleanu należała do bardziej uczęszczanych szlaków. W południe zaczął siąpić deszcz i Burling natychmiast to wykorzystał, żeby przesiąść się do powozu. Konia przywiązał luźno z tyłu. Usiadł koło Weroniki i zabrał się do swojej tabaki.

– Myślałem o tym majonezie i obiecuję, że po powrocie zajmę się dokładnie badaniem procesu łączenia się jajka i oliwy.

– To musi pan wiedzieć, że majonez nie zawsze się udaje – odezwała się Weronika.

– Kiedy kobieta bierze się do ucierania majonezu w czasie swojej miesięcznej niedyspozycji, może być pewna, że sos się nie uda.

– Niech mi pani nie mówi, że pani w to wierzy – obruszył się Burling.

– Wierzę, bo sprawdziłam. Empiria – jak pan to nazywa.

– Przypadek.

– Ja nie wierzę w przypadek – włączył się Markiz. – Określenie czegoś mianem przypadku wypływa z nieumiejętności wytłumaczenia tego w inny, bardziej przekonywający sposób. To właśnie wyraz bezradności wobec zgłębienia tajemnicy tych pańskich „procesów”.

– A czy sądzisz, że one w ogóle są poznawalne? – zapytał de Berle.

– Myślę, że tak. Ale wiem też, że narzędziem ich poznania niekoniecznie musi być rozum.

– Ha, wiem, objawienie! – wykrzyknął Burling. – To czysty mistycyzm, drogi panie. Magia.

– Magia i rozum – to dwie zupełnie różne drogi poznania i każda z nich ma za nic tę drugą. Może prawda leży, jak zwykle, gdzieś pośrodku.

– Nie można łączyć zabobonu z racjonalnym myśleniem – zaprotestował Burling.

Markiz zastanowił się chwilę i powiedział:

– Można by sobie wyobrazić, że poznanie, o którym mówimy, jest jak drzewo. Magowie rozumieją jego korzenie, ale nie pojmują gałęzi. Ludzie nauki zaś, tacy jak pan, panie Burling, odwrotnie – rozumieją jego koronę, ale nie potrafią zrozumieć korzeni, i nauka nie potrzebuje magii, a magia nauki. Ale zwykłym ludziom potrzebne są obie.

– Dobrze powiedziane – zakończył Burling.

Prawdziwy cel podróży Markiza i de Berle’a miał pozostać tajemnicą dla Weroniki i Anglika, toteż obaj zgrabnie omijali ten temat, a kiedy Burling zapytał ich o to wprost, wymyślili na poczekaniu wersję o bliżej nieokreślonej misji handlowej. Burling przyjął to wyjaśnienie i nie dopytywał się więcej. Natomiast Weronika łudziła się nadal. Wiedziała, że misja handlowa to kłamstwo, bo przecież w tym wszystkim chodziło o jedno – o jej ślub z kawalerem w romantycznej scenerii Pirenejów.

Markiz i de Berle wydawali jej się trochę dziwni. Nie byli to mężczyźni, jakich znała. Nie uwodzili jej, nie traktowali nawet jak kobietę. Trzymali się wyraźnie na dystans, a ich zachowanie wobec niej było pełne grzecznej wyższości. Nie bardzo wiedziała, czego od niej oczekują, jaka ma być.

10
{"b":"100665","o":1}