Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kobieta popatrzyła na niego badawczo i spytała, Od kiedy prowadzi pan to dochodzenie, Prawdę mówiąc od dziś, ale kustosz będzie zły, jak wrócę z pustymi rękami, jest bardzo niecierpliwy, To byłoby niesprawiedliwe wobec kogoś, kto pracuje nawet w sobotę, Nie mam nic do roboty, więc chcę po prostu popchnąć sprawę, Ale niewiele ją pan popchnął, Muszę się zastanowić, Może szef panu coś poradzi, od tego jest, Nie zna go pani, nie znosi żadnych pytań, wydaje rozkazy i koniec, To co dalej, Już powiedziałem, muszę się zastanowić, No to niech pan się zastanawia, Czy pani naprawdę nie wie, dokąd się przeprowadzili, na liście, o którym pani wspomniała, powinien być adres nadawcy, Owszem, ale nie mam już tego listu, Nie odpisała pani, Nie, Dlaczego, Wolałam raz na zawsze z nimi zerwać, Znalazłem się w ślepym zaułku, Może niezupełnie, Co pani chce przez to powiedzieć, Proszę mi dać kawałek papieru i coś do pisania. Drżącą ręką pan José podał jej ołówek, Może pani napisać na odwrocie karty, to tylko kopia. Kobieta włożyła okulary i szybko napisała parę słów, Proszę, to nie jest ich adres, jedynie nazwa ulicy, gdzie znajdowała się szkoła, do której chodziła moja chrzestna córka po przeprowadzce, może tam się pan czegoś dowie, jeżeli ta szkoła jeszcze istnieje. Pan José przyjął tę informację z mieszanymi uczuciami, prywatnie był wdzięczny, lecz oficjalnie rozdrażniony, że otrzymał ją tak późno. Wdzięczność wyraził jednym słowem, Dziękuję, po czym, choć powściągliwie, wyraził swoje niezadowolenie, Nie rozumiem, czemu pani tak długo zwlekała z podaniem adresu szkoły, w dodatku wiedząc, że każda, choćby najdrobniejsza informacja, ma dla mnie istotne znaczenie, Niech pan nie przesadza, Mimo wszystko jestem pani bardzo wdzięczny, zarówno osobiście, jak i w imieniu Archiwum Głównego Akt Stanu Cywilnego, które reprezentuję, ale nalegam, żeby pani wytłumaczyła mi powody tej zwłoki, To bardzo proste, nie mam z kim rozmawiać. Pan José spojrzał na kobietę, ona zaś patrzyła na niego, nie warto tracić słów na opisywanie wyrazu ich oczu, ważne jest jedynie to, że po chwili ciszy powiedział, Ja też. Wtedy kobieta wstała, otworzyła szufladę w szafie stojącej za jej krzesłem i wyjęła z niej coś, co wyglądało na album. Fotografie, pomyślał z przejęciem pan José. Kobieta otworzyła album, przerzuciła parę kartek i po chwili znalazła zdjęcie umocowane w czterech kartonowych narożnikach, Proszę, to dla pana, jedyne, jakie mi zostało, tylko niech pan nie pyta, czy mam również zdjęcie jej rodziców, Nie zapytam. Pan José wyciągnął drżącą rękę i wziął czarno-białe zdjęcie mizernej, ośmio- lub dziewięcioletniej dziewczynki, spod grzywki sięgającej brwi spoglądały na niego poważne oczy, usta zaś jakby chciały i nie mogły się uśmiechnąć. Pan José, który miał wrażliwe serce, poczuł, że łzy cisną mu się do oczu. Nie wygląda pan na pracownika tego Archiwum, powiedziała kobieta, To wszystko, czym jestem, odpowiedział, Napije się pan kawy, Chętnie.

Niewiele mówili, popijając kawę i chrupiąc herbatniki, padło tylko parę słów na temat tego, jak ten czas szybko leci, Ani się człowiek obejrzy, dopiero co było rano, a już prawie wieczór, nawiasem mówiąc, istotnie zapadał wieczór, możliwe jednak, że wymienili też parę uwag o życiu, zarówno ogólnikowych, jak i dotyczących życia każdego z nich, ale dokładnie nie wiadomo, pewnie najważniejsze nam umknęło, jako że nie przysłuchiwaliśmy się ich rozmowie dość uważnie. Kiedy wypili kawę, a rozmowa się urwała, pan José wstał i powiedział, Na mnie już czas, podziękował też za zdjęcie i adres szkoły, kobieta zaś powiedziała, Jeśli kiedyś będzie pan w pobliżu, po czym odprowadziła go do drzwi, on zaś wyciągnął do niej rękę, powtórzył, Bardzo dziękuję, i niczym dżentelmen starej daty ucałował jej dłoń, wtedy kobieta figlarnie się uśmiechnęła i rzekła, A może warto zajrzeć do książki telefonicznej.

*

Pan José był tak zaszokowany, że po wyjściu na ulicę przez dłuższą chwilę stał jak wryty, nie czując, że moknie, padał bowiem drobny deszczyk, zacinający ze wszystkich stron, z góry, z boku i z ukosa, pod wszystkimi możliwymi kątami. A może warto zajrzeć do książki telefonicznej, każde słowo tej przewrotnej rady, rzuconej przez starą na pożegnanie, choć w istocie najzupełniej niewinnej, niezdolnej urazić nawet najdrażliwszej istoty, w uszach pana José brzmiało jak najgorsza obelga, jak świadectwo jego bezdennej głupoty, zrozumiał bowiem, że podczas rozmowy, od pewnej chwili tak miłej, był obiektem chłodnej obserwacji ze strony kobiety, która w końcu doszła do wniosku, że niewydarzony urzędnik Archiwum Głównego Akt Stanu Cywilnego, szukający dawnych, zatartych śladów, nie jest w stanie dostrzec rzeczy oczywistych, które ma pod ręką. Pan José nie wziął kapelusza ani parasola, toteż twarz siekł mu wodny pył, wirujący bezładnie niczym kłębiące się w jego głowie przykre myśli, które, jak po chwili zauważył, stopniowo skupiały się wokół jakiegoś niejasnego, lecz powoli nabierającego wyrazistości punktu. Istotnie nie wpadł na to, że najprostszym sposobem znalezienia czyjegoś adresu jest książka telefoniczna. Gdyby od tego zaczął, jak należało, to w jednej chwili znalazłby jej adres i pod pozorem uzupełnienia danych w kartotece mógłby umówić się z nią poza Archiwum, mówiąc na przykład, że w ten sposób oszczędzi jej opłat skarbowych i podczas tego spotkania lub parę dni później, kiedy już pozyskałby jej zaufanie, mógłby się zebrać na odwagę i poprosić, Niech mi pani opowie o swoim życiu. Jednakowoż nie zrobił tego i choć nie był biegły w psychologii i obce mu były tajniki świadomości, zaczynał powoli rozumieć dlaczego. Wyobraźmy sobie myśliwego, tłumaczył sam sobie, który całą duszę włożył w przygotowanie ekwipunku, strzelby, ładownicy, chlebaka, menażki, torby na zwierzynę, butów z cholewami, wyobraźmy sobie, że taki myśliwy ochoczo wyrusza z psami, ciesząc się na długą wyprawę, jak to zwykle bywa na polowaniach z chartami, a tu nagle, za pierwszym rogiem, dwa kroki od domu, pojawia się stado gotowych na śmierć kuropatw, które wprawdzie podrywają się, lecz nie odlatują mimo dziesiątkujących je strzałów, ku uciesze i zaskoczeniu psów, które nigdy jeszcze nie widziały takiej ilości manny spadającej z nieba. Jaką przyjemność miałby myśliwy z polowania, podczas którego kuropatwy po prostu same pchają się na muszkę, spytał pan José i słusznie odpowiedział, Żadną. Tak samo jest ze mną, chyba podobnie jak u innych ludzi istnieje w mojej głowie jakieś samoistne myślenie, zupełnie niezależne od tego, z którym jesteśmy oswojeni od urodzenia i dowolnie nim kierujemy, aby dojść tam, gdzie, jak nam się wydaje, świadomie zmierzamy, bo przecież mimo to czasem w końcu idziemy inną drogą, nie w stronę najbliższego rogu ulicy, za którym czeka nieświadome niczego stado kuropatw, my jednak w gruncie rzeczy jesteśmy świadomi tego, że prawdziwy sens znajdowania polega na szukaniu i że niekiedy trzeba przebyć długą drogę, by wreszcie odnaleźć to, co jest w zasięgu ręki. Ta klarowna myśl, nieważne świadoma czy nieświadoma, bo liczy się przecież efekt, tak poraziła pana José, że stanął jak wryty pośrodku chodnika, spowity mglistą aureolą mżawki i światła latarni, które dziwnym trafem właśnie rozbłysło. Poczuł wyrzuty sumienia i głęboką skruchę z powodu niesprawiedliwej oceny poczciwej starszej pani z parteru, której przecież powinien być wdzięczny nie tylko za adres szkoły i zdjęcie, ale również za to, że podsunęła mu doskonałe wyjaśnienie jego na pozór niezrozumiałego postępowania. A ponieważ zachęciła go do ponownej wizyty, mówiąc, Jeśli kiedyś będzie pan w pobliżu, co zabrzmiało tak jednoznacznie, że nie musiała kończyć zdania, postanowił, że w najbliższych dniach ją odwiedzi, nie tylko po to, by zdać jej sprawę ze stanu poszukiwań, ale również po to, żeby ją zaskoczyć wyjawieniem prawdziwego powodu, dla którego nie skorzystał z książki telefonicznej. Oczywiście przy okazji musiałby się przyznać, że sfałszował referencje, że prowadzi poszukiwania na własną rękę, nie z polecenia Archiwum, i w konsekwencji byłby zmuszony opowiedzieć całą resztę, czyli o kolekcji sławnych ludzi, o lęku wysokości, o pożółkłych papierach, pajęczynach, monotonii regałów żywych, o chaosie wśród umarłych, o zaduchu, kurzu, przygnębieniu, o karcie, która nie wiedzieć czemu, przyczepiła się do innej, Żeby o niej nie zapomnieć, żeby nie zapomnieć imienia dziewczynki ze zdjęcia, o którym nagle sobie przypomniał i gdyby nie siąpiąca mżawka, chętnie by na nie popatrzył. Gdyby miał opowiedzieć komuś o tym, jak wygląda wewnątrz Archiwum Główne, to tylko starszej pani z parteru. Czas pokaże, zawyrokował pan José. W tej właśnie chwili podjechał autobus pełen zmokniętych ludzi, młodych i starych, mężczyzn i kobiet, różniących się wyglądem i wiekiem, jedni jeszcze po tej, a inni już bardziej po tamtej stronie życia. Archiwum Główne Akt Stanu Cywilnego wszystkich ich zna, ich nazwiska, miejsca urodzenia, imiona rodziców, a także liczy i odlicza im dni żywota, ot, choćby na przykład ta kobieta siedząca z zamkniętymi oczami i głową opartą o szybę, pewnie ma jakieś trzydzieści pięć, góra trzydzieści sześć, pomyślał pan José i puścił wodze fantazji. A może to właśnie jest kobieta, której szukam, niemożliwe, ale właściwie czemu nie, przecież w życiu spotykamy głównie nieznajome osoby i nie ma na to rady, nie można przecież każdego zaczepiać i pytać, jak się nazywa, po czym wyjmować z kieszeni kartę i sprawdzać, czy to właśnie ten, o którego nam chodzi. Kobieta wysiadła na drugim przystanku i widocznie chciała przejść na drugą stronę, gdyż zatrzymała się na chodniku, czekając, aż autobus odjedzie, a że nie miała parasolki, pan José dokładnie widział jej twarz mimo zroszonej deszczem szyby. W pewnej chwili, jakby zniecierpliwiona długim czekaniem, uniosła głowę, ich spojrzenia spotkały się i mimo że autobus ruszył, nadal wpatrywali się w siebie, pan José odwrócił głowę, kobieta zaś stała nieruchomo, pewnie zadając sobie pytanie, Kto to może być, on zaś stwierdził, To ona.

8
{"b":"100655","o":1}