*
Tej nocy pan José wrócił do Archiwum. Wziął kieszonkową latarkę i stumetrowy kłębek mocnego sznurka. Do latarki włożył nową baterię, która powinna starczyć na wiele godzin nieprzerwanej pracy, gdyż przykre doświadczenia związane z włamaniem do szkoły nauczyły go, że w życiu trzeba być na wszystko przygotowanym, zwłaszcza jeśli człowiek schodzi z drogi cnoty i wkracza na kręte ścieżki przestępstwa. Może się przecież zdarzyć, że żaróweczka się przepali lub soczewka, która ją chroni i wzmacnia strumień światła, wypadnie z oprawki albo po prostu cała, dobrze funkcjonująca latarka wpadnie w jakąś dziurę, gdzie pan José nie sięgnie ani ręką, ani jakimś drutem, wówczas z braku prawdziwej nici Ariadny, której nie ośmielił się wziąć, mimo że szuflada w biurku szefa, gdzie jest przechowywana wraz z mocną latarką, nie jest zamykana na klucz, pan José posłuży się kłębkiem zwykłego sznurka kupionego w drogerii, dzięki czemu będzie mógł bezpiecznie wrócić z królestwa zmarłych, dokąd się wybiera. Jako urzędnik Archiwum Głównego pan José ma dostęp do wszystkich dokumentów stanu cywilnego, które, jak wiadomo, stanowią podstawę jego pracy, może więc komuś wydać się dziwne, że stwierdziwszy brak karty, po prostu nie powiedział referentowi, Idę tam, żeby odszukać kartę zmarłej kobiety. W takim wypadku bowiem nie wystarczy powiadomić zwierzchnika, trzeba mu jeszcze podać administracyjnie uzasadnioną i biurokratycznie logiczną przyczynę, a przecież na pytanie referenta, Po co panu ta karta, nie mógłby odpowiedzieć, Chcę się upewnić, że umarła, jeszcze by tego brakowało, żeby Archiwum Główne zaczęło zaspokajać podobne zachcianki, tyleż niezdrowe, ile nieproduktywne. Najgorsze jednak było to, że w chaosie, jaki panował w archiwum zmarłych, pan José podczas nocnej wyprawy mógł wcale nie odnaleźć papierów nieznajomej. Zważywszy na to, że chodzi o niedawny zgon, w zasadzie papiery powinny znajdować się w miejscu pospolicie zwanym wejściem, problem jednak tkwi w tym, żeby jasno określić, gdzie znajduje się owo wejście do archiwum zmarłych. Byłoby zbytnim uproszczeniem twierdzić, jak sądzą niepoprawni optymiści, że teren zmarłych zaczyna się tam, gdzie się kończy teren żywych i vice versa, być może tak się dzieje w świecie zewnętrznym, gdzie poza wyjątkowymi sytuacjami, które jednak wcale nie są tak wyjątkowe, jak by się mogło wydawać, takimi, jak klęski żywiołowe czy konflikty zbrojne, nie ma zwyczaju, żeby na ulicach żywi mieszali się ze zmarłymi. Jednakże w Archiwum Głównym z przyczyn strukturalnych, choć nie tylko, może się to zdarzyć i istotnie się zdarza. Jak już wcześniej wyjaśniliśmy, od czasu do czasu, gdy zator spowodowany przez ciągły, niepohamowany napływ zmarłych zaczyna utrudniać poruszanie się po korytarzach, co w konsekwencji uniemożliwia jakąkolwiek kwerendę archiwalną, nie ma innej rady, jak zburzyć tylną ścianę i parę metrów dalej zbudować nową. Przez zapomnienie nie wspomnieliśmy wówczas o dwóch fatalnych skutkach owych zatorów. Po pierwsze, podczas budowy nowej ściany jest rzeczą nieuniknioną, że karty i teczki osób niedawno zmarłych, z powodu braku własnego miejsca w głębi budynku zbliżają się niebezpiecznie, a nawet stykają się z dokumentami osób żywych, które układa się na tych samych regałach, tyle że na przeciwległym brzegu półki, co bywa niekiedy przyczyną delikatnych sytuacji z powodu mylenia tych, którzy jeszcze żyją z tymi, co już umarli. Po drugie, kiedy ściana już jest wzniesiona, dach przedłużony i archiwizacja zmarłych mogłaby wreszcie przebiegać normalnie, owo, by tak rzec, przygraniczne zamieszanie uniemożliwia, a w każdym razie bardzo utrudnia przeniesienie wszystkich, za przeproszeniem, martwych intruzów do ciemnicy w głębi budynku. Oprócz wyżej wymienionych, dodatkowym utrudnieniem jest jeszcze to, że dwaj nowi kanceliści, o co nikt ich wcale nie podejrzewa, być może z braku odpowiedniego przygotowania zawodowego, a może z racji braku zasad etycznych, potrafią byle gdzie rzucić zmarłego, nawet nie zadając sobie trudu, żeby sprawdzić, czy w głębi budynku nie znajdzie się dla niego jakieś miejsce. Jeśli więc tym razem szczęście panu José nie dopisze, jeśli nie pomoże mu przypadek, to w porównaniu z tym, co go tu czeka, włamanie do szkoły, mimo całego ryzyka, było zwykłą przechadzką.
Można by zapytać, po co panu José aż stumetrowy sznurek, skoro długość budynku po kolejnych rozbudowach nie przekracza osiemdziesięciu metrów. Takie wątpliwości może mieć tylko ktoś, kto sądzi, że w życiu można wszystko robić, poruszając się wyłącznie po linii prostej, i że z jednego miejsca do drugiego zawsze można dojść najkrótszą drogą, być może niektórzy ludzie z zewnątrz myślą, że im się to udało, lecz tutaj, gdzie żywi dzielą terytorium z martwymi, trzeba czasem sporo kluczyć, żeby odnaleźć któregoś z nich, obchodząc góry teczek, kolumny akt, sterty kart, masywy butwiejących staroci, zagłębiać się w posępne wąwozy, między zbocza brudnego papieru, stykające się gdzieś w górze, zostawiając za sobą, niby kręty, delikatny, odciśnięty w kurzu ślad, dziesiątki metrów rozwijanego stopniowo sznurka, to jedyny sposób, żeby wiedzieć, gdzie jeszcze się nie było, oraz żeby znaleźć drogę powrotną. Pan José przywiązał jeden koniec sznurka do nogi biurka szefa, bynajmniej nie z braku szacunku, lecz z chęci zyskania paru metrów, natomiast drugi koniec do kostki własnej nogi i rzuciwszy za siebie kłębek, rozwijający się z każdym krokiem, ruszył jednym z głównych korytarzy archiwum żywych. Postanowił rozpocząć poszukiwania w głębi budynku, gdzie teoretycznie powinny znajdować się akta i karta nieznajomej, choć z wymienionych wyżej przyczyn jest mało prawdopodobne, by ich archiwizacja została prawidłowo wykonana. Pan José był urzędnikiem z innej epoki, wychowanym w dawnej dyscyplinie i wpojone mu surowe zasady wykluczały pójście na ustępstwa wobec nieodpowiedzialnych młodych ludzi, czyli rozpoczęcie poszukiwania w miejscu, gdzie jakiś zmarły mógł być złożony jedynie w wyniku świadomego i skandalicznego lekceważenia podstawowych reguł archiwistyki. Zdawał sobie sprawę z tego, że największą trudnością, jaką będzie musiał pokonać, jest brak światła. Prócz biurka szefa, oświetlonego wiszącą nad nim bladą lampką, całe Archiwum tonie w nieprzeniknionych ciemnościach. Zapalenie wszystkich świateł, mimo że dość anemicznych, było bardzo ryzykowne, gdyż jakiś uważny policjant robiący obchód dzielnicy lub jakiś dobry obywatel, z tych, co to troszczą się o bezpieczeństwo publiczne, mógłby dostrzec mglistą światłość w wysokich oknach i narobić alarmu. Dlatego też pan José musi się zadowolić małą świetlną plamą, która kołysze się przed nim w rytm kroków i drżenia ręki trzymającej latarkę. Co innego iść do archiwum zmarłych w godzinach pracy, kiedy w pobliżu są koledzy, wprawdzie, jak wiemy, niezbyt solidarni, ale w razie niebezpieczeństwa lub załamania nerwowego na pewno przyszliby mu z pomocą, szczególnie, gdyby szef polecił, Zobaczcie, co się z nim dzieje, a zupełnie co innego ciemną nocą zapuścić się w te katakumby ludzkości, gdzie człowieka zewsząd otaczają imiona i słychać jakiś szum, ni to poszeptywanie papierów, ni to szmer głosów, trudno powiedzieć.
Pan José doszedł do końca regałów żywych i teraz szuka przejścia w głąb budynku, które w zasadzie, według projektu zagospodarowania przestrzennego, powinno przebiegać wzdłuż osi środkowej, która geometrycznie dzieli prostokątny zarys budynku na dwie równe części, jednakże osunięcia akt, które ciągle się zdarzają, mimo tego, że się je podpiera, zamieniły to, co miało służyć jako bezpośrednie i łatwe przejście, w plątaninę ścieżek i dróżek, gdzie co krok natrafia się na przeszkody i ślepe zaułki. W ciągu dnia, przy zapalonych wszystkich światłach, można względnie łatwo utrzymać właściwy kierunek, wystarczy baczyć na to, którędy się idzie i wybierać przejścia, gdzie jest mniej kurzu, co oznacza, że są często używane, w każdym razie do tej pory nie zdarzyło się, żeby urzędnik nie wrócił z takiej wyprawy, choć bywało, że ktoś najadł się strachu lub przyczynił innym troski z powodu przeciągającej się nieobecności. Pan José wybrał nie najlepszą latarkę, gdyż wydaje się, że jest źródłem jakichś dodatkowych cieni, skoro już nie chciał wziąć latarki kustosza, to powinien był kupić jeden z tych nowoczesnych reflektorów, które oświetlą nawet koniec świata. Właściwie nie obawia się, że zabłądzi, w jakiejś mierze uspokaja go sznurek, który czuje na kostce, lecz jeśli zacznie krążyć, kluczyć, kręcić się w kółko, to się zamota jak kokon, utknie w miejscu, będzie musiał zawrócić i zacząć od początku. Parę razy już był zmuszony to zrobić, gdy cienki sznurek ugrzązł w stosie papierów, przez co nie mógł ruszyć z miejsca. Trudno się dziwić, że przy tylu problemach i komplikacjach pan José posuwa się bardzo wolno i że nie na wiele przydaje mu się znajomość topografii, tym bardziej, że właśnie przed chwilą na drogę, którą wybrał, osunęła się sterta akt, zagradzając ją na wysokość mężczyzny, wzbijając gęsty tuman kurzu i wypłaszając chmarę przerażonych moli, które w świetle latarki wydawały się przezroczyste. Pan José nienawidzi tych owadów, które na pierwszy rzut oka robią wrażenie stworzonych dla ozdoby świata, nienawidzi również rybików, od których się tu roi, przez to całe żarłoczne robactwo zaginęła pamięć o tylu rzeczach, tyle dzieci straciło rodziców, tyle spadków wpadło w chciwe ręce władzy państwowej z braku dowodów prawnych, jak tu bowiem dowieść, że stosowny dokument został zjedzony, poplamiony, obgryziony, pożarty przez robactwo, które pleni się w Archiwum Głównym, co należałoby uwzględnić choćby z przyczyn czysto humanitarnych, jednakże to nie przemawia do kuratora wdów i sierot, który wszak powinien im pomagać, a wcale tego nie robi. Albo znajdzie się papier, albo po spadku. Jeśli idzie o szczury, to lepiej nie mówić o stratach, jakie powodują. Choć z drugiej strony, mimo wielkich szkód, te gryzonie są w pewnym stopniu pożyteczne, gdyż bez nich Archiwum Główne dawno by popękało w szwach lub byłoby dwa razy większe. Wprawdzie może się komuś wydać dziwne, że jeszcze nie rozmnożyły się do tego stopnia, żeby pożreć wszystkie archiwalia, tym bardziej że wiadomo, iż stuprocentowa deratyzacja jest niemożliwa. Być może dzieje się tak dlatego, że w tym środowisku, które zwierzęta same sobie wybrały lub rzucił je tu zły los, z powodu braku wody i niedostatecznej wilgotności są one skazane wyłącznie na suche pożywienie, którego konsekwencją jest stopniowy zanik mięśni organów płciowych, co bardzo negatywnie wpływa na zdolności kopulacyjne. Jednakże powyższe wyjaśnienie nie wszystkich przekonuje i jego przeciwnicy twierdzą, że mięśnie nie mają tu nic do rzeczy, tak więc sprawa pozostaje otwarta.