Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Być może poczuł nagły niepokój na myśl, że po drugiej stronie grubego muru znajduje się Archiwum, a w nim ogromne regały pełne żywych i umarłych, blada lampka paląca się dzień i noc nad biurkiem kustosza, gęsty mrok w korytarzach między regałami, egipskie ciemności w głębi gmachu, samotność, cisza i być może na skutek tego niepokoju w jego umyśle zaszły te dziwne procesy, o których przed chwilą wspomnieliśmy, i w rezultacie uświadomił sobie, że w jego kolekcji brak czegoś bardzo istotnego, a mianowicie pochodzenia, korzeni, źródła, innymi słowy zwykłego aktu urodzenia sławnych ludzi, którymi się interesuje. Dla przykładu nie wiedział, jak nazywali się ojciec, matka i rodzice chrzestni biskupa, nie znał też dokładnego miejsca urodzenia, ulicy, domu, piętra, nie mówiąc już o dacie urodzenia, którą wprawdzie wymieniono w jednym z wycinków, ale jedynym wiarygodnym źródłem mogła tu być tylko metryka znajdująca się w Archiwum, wiadomo wszak, że na prasie nie można polegać, dziennikarz mógł się przesłyszeć lub źle zanotować, a korektor poprzestawiać cyfry, historia korekty zna takie przypadki. A przecież rozwiązanie problemu leżało w zasięgu ręki. Szef Archiwum był święcie przekonany, że każde jego polecenie jest wykonywane przez podwładnych niesłychanie skrupulatnie i gorliwie, bez ociągania się i bez szemrania, dlatego też nie odebrano panu José klucza od wewnętrznych drzwi, on zaś wcale nie zamierzał go wyjmować z szuflady, a tym bardziej używać, aż do chwili, gdy stwierdził, że jako biograf-amator będzie niewiarygodny, jeżeli nie wzbogaci swojej kolekcji oficjalnymi dokumentami lub ich wiernymi kopiami.

Kiedy po raz pierwszy otworzył zakazane drzwi, był bardzo zdenerwowany i podniecony, po plecach przebiegł mu zimny dreszcz, jakby postawił stopę na progu grobowca jakiegoś bóstwa, którego moc, w przeciwieństwie do tradycyjnych wyobrażeń, pochodzi nie z faktu zmartwychwstania, lecz z odrzucenia tej możliwości. Jedynie martwy bóg na zawsze pozostaje bogiem. Groźne widma wypełnionych papierami regałów zdawały się przenikać przez niewidzialny sufit i ginąć w czarnym niebie, a blada lampka nad biurkiem szefa robiła wrażenie odległej, przyćmionej gwiazdy. Gdy ochłonął z pierwszego wrażenia, zrozumiał, że mimo dobrej znajomości terenu, będzie mu potrzebna latarka, która pozwoli szybko i bez wpadania na meble odnaleźć dokumenty biskupa, najpierw kartę, a potem teczkę. W szufladzie, gdzie trzymał klucz, miał też latarkę, po którą wrócił. Światło latarki dodało mu odwagi i już pewnym krokiem przeszedł między biurkami aż do barierki, wzdłuż której stała obszerna kartoteka żywych. Szybko odnalazł fiszkę biskupa i z ulgą stwierdził, że półka z teczką osobową znajduje się w zasięgu ręki. A więc na szczęście nie musiał wchodzić na drabinę, już sama myśl wspinania się gdzieś pod czarne sklepienie przejmowała go grozą.

Otworzył szafę z drukami, wyjął po jednym z każdego rodzaju i wrócił do domu, zostawiając otwarte drzwi. Usiadł przy stole i lekko drżącą ręką zaczął przepisywać na czyste blankiety szczegółowe dane osobowe biskupa, pełne nazwisko, z wszystkimi członami i partykułami, następnie nazwiska ojca, matki, rodziców chrzestnych, proboszcza, który go ochrzcił, a także urzędnika Archiwum Głównego, który sporządził kartę, jednym słowem spisał wszystkie możliwe imiona i nazwiska. Gdy skończył, był kompletnie wyczerpany, miał spocone ręce i wstrząsały nim dreszcze, wiedział bowiem, że złamał przepisy służbowe, a nic bardziej człowieka nie męczy niż walka, może nie tyle z samym sobą, co z abstrakcją. Wgląd w papiery biskupa był wykroczeniem przeciwko dyscyplinie i etyce zawodowej, a może nawet przeciwko prawu. Wprawdzie zawarte w nich informacje nie były tajne, każdy bowiem, bez wyjaśniania powodu, mógł zwrócić się do Archiwum z prośbą o odpis czy świadectwo, lecz pan José nie zachował wymaganej procedury służbowej i działał bez polecenia zwierzchników. Przez chwilę miał chęć wycofać się, naprawić błąd, niszcząc trefne odpisy i zwracając klucz kustoszowi choćby pod takim oto pretekstem, Panie szefie, nie chcę odpowiadać, jak coś zginie z Archiwum, a następnie raz na zawsze zapomnieć o doprawdy wspaniałych chwilach, jakie dopiero co przeżył. Jednak przeważyło zadowolenie i duma z tego, że dowiedział się wszystkiego o biskupie, tak właśnie sobie pomyślał, Wiem wszystko o biskupie. Spojrzał na szafę, w której trzymał pudła z wycinkami, i uśmiechnął się z satysfakcją na myśl o pracy, która go czeka, o nocnych wypadach, o systematycznym przeglądaniu dokumentów i sporządzaniu starannych kopii, to wszystko było tak pociągające, że nie zniechęciła go nawet perspektywa wspinania się po drabinie. Wrócił do Archiwum i odłożył na miejsce dokumenty biskupa. Następnie, z pewnością siebie, jakiej nigdy przedtem nie doświadczył, zatoczył krąg światłem latarki, jakby biorąc we władanie coś, co zawsze było jego własnością, lecz dopiero teraz sobie to uświadomił. Na chwilę zatrzymał wzrok na biurku szefa oświetlonym sączącym się z góry bladym światełkiem i poczuł, że musi usiąść na jego miejscu, gdyż od dziś to on będzie prawdziwym panem Archiwum, pracującym tu za dnia z konieczności, nocą zaś z własnej woli, podczas gdy słońce i księżyc będą niezmordowanie krążyć wokół Archiwum Głównego Akt Stanu Cywilnego, które jest całym światem i zarazem pępkiem świata. Kiedy się mówi o początkach czegoś, zawsze wspomina się pierwszy dzień, podczas gdy powinna się liczyć pierwsza noc, gdyż to ona warunkuje dzień, gdyby nie noc, panowałaby wieczna noc. Pan José usiadł na krześle kustosza i przesiedział tak do świtu, słuchając głuchego szelestu papierów żywych i grobowego milczenia papierów zmarłych. Kiedy pogasły miejskie latarnie i pojaśniały szyby pięciu okien nad głównym wejściem, wstał, wrócił do siebie i zamknął drzwi. Umył się, ogolił, zjadł śniadanie, schował osobno papiery biskupa, włożył najlepsze ubranie, w stosownym czasie wyszedł na ulicę, obszedł budynek i wkroczył do Archiwum. Żaden z kolegów nie zauważył, kto naprawdę przyszedł, jak zwykle odpowiadali mu, Dzień dobry, panie José, nie zdając sobie sprawy z tego, do kogo mówią.

*

Na szczęście nie ma zbyt wielu sławnych ludzi. Nawet przy tak liberalnych i eklektycznych kryteriach, jakie stosuje pan José, nie jest wcale łatwo, szczególnie w małym kraju, doliczyć się okrągłej setki osobistości naprawdę sławnych, nie popadając w relatywizm właściwy autorom różnych antologii, takich jak sto najlepszych sonetów miłosnych lub sto najsmutniejszych elegii, które wzbudzają uzasadnione podejrzenia, że ostatnie pozycje zostały wybrane tylko z uwagi na zaokrąglenie liczby. Kolekcja znakomitości pana José grubo wykraczała ponad setkę, choć dla niego, podobnie jak dla autorów antologii, cyfra sto również stanowiła górną granicę, limit nec plus ultra, czyli mówiąc zwyczajnie, była niczym litrowa butelka, która mimo wszelkich usiłowań, nie zmieści więcej niż litr płynu. Takie rozumienie sławy można by nazwać dynamicznym, gdyż kolekcja pana José siłą rzeczy dzieli się na dwie części, w pierwszej znajduje się setka najsławniejszych, w drugiej zaś ci mniej sławni, a na granicy między nimi panuje bezustanny ruch, jako że sława jest, niestety, zmienna jak chmury lub chorągiewka na wietrze, toteż równie dobrze jakiś szary człowiek raptem może stać się sławny, jak i ktoś chodzący w glorii sławy znienacka popaść w całkowite zapomnienie. Stosownie do tej smutnej prawdy również w kolekcji pana José zdarzają się zarówno efektowne wzloty, jak i dramatyczne upadki, na przykład ktoś z grupy rezerwowych przechodzi do kadry, podczas gdy ktoś inny zostaje wylany, bo nie zmieścił się w butelce, zupełnie jak w życiu.

Dzięki wytężonej pracy, niekiedy do białego rana, co oczywiście musiało negatywnie odbić się na wydajności w normalnych godzinach funkcjonowania biura, pan José zdołał w niespełna dwa tygodnie skompletować dane dotyczące pochodzenia stu najsławniejszych ludzi z kolekcji. Za każdym razem, kiedy musiał wchodzić na szczyt drabiny, przeżywał chwile niewypowiedzianej grozy i to nie tylko z powodu zawrotów głowy, miał bowiem wrażenie, że wszystkie pająki Archiwum Głównego sprzysięgły się, żeby właśnie w tym miejscu snuć najgrubsze, najbardziej lepkie i najbardziej zakurzone pajęczyny, jakie kiedykolwiek dotykały ludzkiej twarzy. Ten odrażający dotyk napełniał go takim wstrętem i przerażeniem, że machał na oślep rękami, toteż mimo pasa bezpieczeństwa parę razy mało brakowało, żeby runął razem z drabiną, w chmurze historycznego kurzu i deszczu spadających papierów. W jednej z takich krytycznych chwil, kiedy wyobraził sobie, jaką hańbą okryłby swoje imię, gdyby następnego ranka szef znalazł między regałami trupa przywiązanego do drabiny, z roztrzaskaną głową i mózgiem na wierzchu, pomyślał, że z dwojga złego lepiej spaść luzem. Później jednak zastanowił się i doszedł do wniosku, że rezygnacja z pasa uchroni go jedynie od śmieszności, a nie od śmierci, więc nie warto tego robić. Walcząc z wrodzoną bojaźliwością, stopniowo tak udoskonalił metody pracy, że pod koniec znajdował potrzebne dokumenty prawie po omacku, w ciągu kilku sekund. Pierwsze wejście na drabinę bez użycia pasa w skromnym życiorysie kancelisty urosło do rangi wiekopomnego zwycięstwa. Kiedy ostatnia znakomitość, sklasyfikowana na setnym miejscu, została opisana zgodnie ze wszystkimi zasadami Archiwum Głównego i spoczęła w stosownym pudle, był już ledwie żywy z niewyspania, wyczerpany nerwowo, ale zarazem szczęśliwy jak nigdy w życiu. Pomyślał wówczas, że po tak wielkim wysiłku należy trochę odpocząć, a jako że zbliżał się koniec tygodnia, postanowił dopiero w poniedziałek przystąpić do drugiego etapu pracy, to znaczy nadać status urzędowy dokumentacji pozostałych czterdziestu paru pomniejszych sław, czekających na swoją kolej. Nie podejrzewał, że przytrafi mu się coś znacznie poważniejszego niż upadek z drabiny. Wynikiem upadku mogła być utrata życia, co bez wątpienia miało jakieś znaczenie tak dla niego, jak i dla statystyki, jednakże tego, co mu się przytrafiło, statystyki nie odnotują, gdyż z biologicznego punktu widzenia zachował życie, nadal miał te same komórki, rysy twarzy, wzrost, spojrzenie i sposób bycia, a mimo to stał się zupełnie innym człowiekiem.

3
{"b":"100655","o":1}