Литмир - Электронная Библиотека

– Pohamujcież się, krewniaku – rzekł z zakłopotaniem Bogoria. – Biadacie jako baba. Najpewniej nic chłopakowi nie będzie. Powłóczy się po okolicy, poswawoli z włościankami, kur kilka zarżnie i spichrzańskiej gorzałki się ożłopie. A przyjdą zimowe chłody i głody, rychło zmądrzeje i do dom wróci, na zapiecek.

– Obyż tak było – westchnął władyka. – Nie pożałowałbym grosiwa, żeby na ołtarzu płonęło na bożą chwałę. Baba mi w domu spazmuje, a mnie od jej jazgotu i płaczów jeszcze bardziej cholera trzęsie. Że też nie ma na takiego Jastrzębca prawa za jego złodziejstwo, gwałty i bezbożność!

– Bo, widzicie, panie, drobne złodzieje na szubienicach wieszają – z przekąsem rzekł Twardokęsek – a wielkie złodzieje w pałacach siedzą.

– Święte słowa! – zgodził się z wozu więzień. – Ale z pojmaniem Jastrzębca niełatwo będzie. Miejscowi prze – szliby przez bagna, ale nikt w Wilczych Jarach nie wmiesza się w starościńskie porachunki z rebeliantami. Ja wam to bardzo prosto rzeknę, panie podstarości. Chcecie iść na Jastrzębca, to idźcie, nikt wam złego słowa nie rzeknie, ale też nikt palcem nie kiwnie gwoli wspomożenia. Boście nie z naszych, choć od lat między nami siedzicie. Boście osoba urzędowa, a takowych w Wilczych Jarach nie kochają. Bo na koniec wasz chłopak ma swoje lata i może się własnym umysłem powodować. Gdyby Jastrzębiec zajechał was bez dania racji, dworzec spalił, niewiasty zniewolił, wtedy sąsiedzi chętnie ruszyliby na pomoc. Ale też po naszemu, po wilczemu. Wszyscy tu wiedzą, gdzie Jastrzębiec do gamratek chadza albo w której gospodzie gorzałkę chleje. Ale ni słowa wam nie pisną! Myśmy się nigdy, szwagrze, w Wilczych Jarach nie oglądali na kniaziowską władzę. Trza było rzec, że chcecie Jastrzębcowi łeb mieczem rozłupać, rychło by was człek jaki życzliwy doń doprowadził. Lecz wyście musieli ze starościńskimi pachołkami okolicę przeszukiwać, własnego syna tropiąc – pokręcił głową. – Ludziska się ze śmiechu pod boki brali. Toż będziecie tak ganiać do sądnego dnia, mości podstarości! Nie tędy droga!

– Porządek ma być! – rozdarł się władyka. – Porządek i władza kniaziowską, ot co! Jeszcze się te wasze Wilcze Jary przydusi i z rebelii oczyści jako kubrak z robactwa!

– Nie za waszego życia, szwagrze – lekko odpowiedział Bogoria. – Chcecie sobie pokrzyczeć, to krzyczcie, tylko wrony się zlękną. Wyście wrzaskliwiec i pieniacz, nic innego. Aleście też w gruncie rzeczy człek poczciwy, tedy się wam wydzierać pozwalamy. Inaczej zrazu by się wam jaka nieszczęsna przygoda przytrafiła. A w Wilczych Jarach o przygodę łatwo.

– Co wy?! – władyka ze złości posiniał na twarzy. – Grozicie mi?! Urzędowej…!

– …osobie – dokończył ze znudzeniem więzień. – Wiem, wiem. Przecie nie grożę, tylko objaśniam jak kogo rozumnego. Popatrzcie na ten przykład na mnie. Ile lat przeszło, jak my się z Jastrzębcem powadzili, hę?!

– Z pół tuzina lat abo więcej – podstarości zamrugał oczyma, nie rozumiejąc nagłej odmiany w rozmowie. – A bo co?

– Ma Jastrzębiec powody niezgorsze, aby mnie nie kochać – objaśnił Bogoria. – Wszakże nie próbował podstępem zadźgać, choć sposobność była. Bo za mną całe Wilcze Jary stoją. Bośmy na siebie skazani. Nie stanie Jastrzębca, ktoś inny będzie przewodził rebelii na Półwyspie Lipnickim, tak owo powstanie wrosło w naszą okolicę. Trzeba by je z korzeniami wyrwać albo ogniem wypalić. Lecz nie starczy jeden łeb uciąć, szwagrze, bo taka natura zielska, że na miejsce utrąconego czuba po trzykroć odrasta.

– A czemuście się z Jastrzębcem powadzili? – spytała ciekawie wiedźma.

– Myśmy się, panienko, cały szmat czasu swarzyli. Zrazu za głupim był, aby rozumieć, co się wkoło dzieje, a cniło mi się do wojaczki. Prawdziwej, panienko. Z Pomorcami, nie chłopstwem zbrojnym w widły i kłonice. Potem człek przywykł. Bo też żywot w rebelianckim obozowisku wesół jak na jarmarku…

– Dziwki, gorzałka i próżniaczenie! – syknął nienawistnie władyka.

– Też – twarz więźnia pojaśniała na wspomnienie dawnych czasów. – Nie dacie wiary, jak dziewki patryotom sprzyjały. Szkaplerze nam szyły i na szyjach wieszały, pukle włosów w nie kładąc. Co była rzecz niebezpieczna, bo każdy patryota miał takowych szkaplerzyków dobry tuzin. I gdy się szło znajomość odnowić, trza było baczyć, żeby należyty na szyję kłaść, bo co sprytniejsze bestyjki kolor włosów sprawdzały. A jak którą człek poprosił, o kostusze napomknął, nawet się za bardzo nie krygując, otwierały nocką drzwi do komory. Jechał człek przez Wilcze Jary ze wstążką na kołpaku zieloną, znakiem naszej pani Bad Bidmone, a ludziska do ziemi czapkowali. Z szacunkiem!

– Tiu! – splunął władyka. – Z jakim szacunkiem? Ze strachem, Bogoria, ze strachem! Boście pod tymże znakiem Bad Bidmone niebawem ludzi zaczęli po gospodach łupić i mordować. Nie gniotło was wtedy sumienie?

– Nie za bardzo – wyznał bez skrępowania Bogoria. – Widzicie, Jastrzębiec to wszystko cudnie potrafił objaśnić. Że dla sprawy, nie dla prywaty łupimy. Że kupce są zaprzańce, że się okupują Wężymordowi. Pięknie mówił. Uczenie, z pańska. A my słuchali.

– Jak te barany! – rzucił podstarości.

– Jak wy swego starosty słuchacie! – odszczeknął Bogoria. – Jako rzekłem, Jastrzębiec nie potrafił utrzymać narodu w karbach, do pochodu na Pomorców też mu się nie spieszyło. Spoufalił się z pospolitakami okrutnie, co mi bardzo zrazu schlebiało. Pił z nami, zbójował i dziewki macał. A potem zasię o koronie prawił, z mieczem po chaszczach ganiał, Pomorców chciał tłuc, na koń krzyczał siadać. Chcieli go uspokajać, to czekanikiem potrafił człeka ubić. Wielu się to nie podobało, wielu odeszło. Jam został, bo mi się szumne życie podobało, pańskie i błyskliwe.

– I baby! – nie ścierpiał podstarości.

– Ale miałem znajomka – Bogoria zmilczał zgryźliwość, zapatrzywszy się w wirujący nad gościńcem kurz. – Krewniaka, bośmy wszyscy w Wilczych Jarach spokrewnieni. Wielki był chłop. W bitce straszny, lecz dobry wielce. Jak trza było kurze łeb uciąć, łzami szczerymi płakał. Za mną do kompanii Jastrzębcowej poszedł, trudno przeczyć. Dobrze się nam wiodło, dopóki Jastrzębiec nie postanowił na duży konwój uderzyć. Na nieszczęście zamiast Spichrzańskich jechali kupce z Książęcych Wiergów. Nie uwierzycie, waszmościowie, jaki ten chamski narodek twardy a zawzięty – zacmokał wargami w niechętnym podziwie. – Co tu dużo gadać: poszczerbili nas. Jastrzębiec zły był jako szerszeń. Myśmy rozumieli, żeby mu w taki moment z oczu iść. Spił się kiejby świnia. Łaził wkoło po obozowisku, nic mu się nie widziało. Wreszcie nad rzekę pojechalim, nie pomnę, po co. Nie pomnę też, czemu Jastrzębiec kazał memu druhowi przez rzekę płynąć, pewnikiem dla kaprysu. My się w łeb popukali, co jeszcze bardziej książątko rozjuszyło. Zawziął się. Płyń, gada, bo łeb zetnę. Toć pływać nie potrafię, odpowiada głuptak. Płyń, chamie, drze się książątko, jak komenda rozkazuje. Przecie się dla waszej uciechy nie utopię, mówi tamten. Myśmy się ze śmiechu po murawie turlali na tę konwersację, ale Jastrzębiec zgoła nie ku wesołości się skłaniał, kurwi syn. Ani się kto spostrzegł, obrócił się na pięcie, mieczem odmachnął. Prosto w łeb – dokończył głucho. – Do dziś mi to przed oczyma stoi. Bryzgi krwi i ślepia mrugające mimo szczerby w czole. Zacne żelazo, czerep na pół rozszczepiło, jak główkę kapusty. Dwóch ludzi między mną a Jastrzębcem stało, dwóch mi drogę zastąpiło, dwóch też zasiekiem. Alem Jastrzębcowi pola nie dotrzymał. Kurwiarz to i złoczyńca, lecz w mieczu przedni praktyk. Na pół żywego mnie zostawił, bo nazbyt go gorzałka zaślepiła, by się w ranie rozeznać. Ot, cała opowieść. Dajcież jeszcze piwa, mości podstarości.

Władyka bez słowa przywołał pachołka. Czas jakiś jechali w milczeniu. Wóz kolebał się ostro po wybojach, bo drożyna była podła.

– Rankiem otrzeźwiałem trochę – podjął Bogoria. – Dowlokłem się do najbliższego sioła, chłopu nóż do szyi przytknąłem i kazałem do tatki iść. Posłuchał, może dlatego, żem wtedy cały był krwią skrzepłą pokryty, a z nienawiści i boleści na wpół oszalałem. Tatko mnie sianem przykryli i na drabiniastym wozie do dom powieźli, bo się natenczas cała okolica zaroiła od kniaziowskich pachołków. Węszyli, niechby psy gończe, gospodarzy zacnych po domach na spytki brali. Kleszczami – uśmiechnął się krzywo – bo u nich cierpliwość krótka. Kmiotków okrutniej jeszcze męczyli, aby im który drogę poprzez glibiele pokazał do Jastrzębcowego obozowiska. Strach padł na ludzi. Poszli do tatki z delegacyą, aby mnie z dworca co tchu precz odesłał, nim na wszystkich jakie nieszczęście ściągnę. A kto delegacyą prowadził? – łypnął złośliwie ku władyce. – Ano, własny nasz szwagier. W progu stał, czapkę w łapach międlił, o dobrze pospólnym gadał, szubrawiec, i niebezpieczeństwie, co nad ich głowami za moją przyczyną zawisło. Chocia ja mu przecie życie darowałem, kiedy trzy miesiące wcześniej Jastrzębcowym w ręce wpadł.

93
{"b":"100641","o":1}