Pajęczarka zaniosła się suchym śmiechem, który wnet przeszedł w potworne rzężenie i kaszel. Dziewczynka cierpliwie czekała – zdążyła przywyknąć i do plugawych przekleństw, i do niezrozumiałych, obłąkańczych proroctw. Czasami zastanawiała się, czy ta wyniszczona niewiasta naprawdę śpiewała hymny przed wizerunkiem Nur Nemruta w opactwie zburzonym dawno temu, kiedy ojciec księcia Evorintha prawował się z kapłanami z wysokiej wieży. Ale nie spytała o to nawet wtedy, kiedy zamroczona gorzałką żebraczka rzucała się w majaku na wspomnienie kaźni na Rynku Solnym, gdzie kat żelaznymi cęgami wyłupił jej źrenice.
Widzisz, dziecko, Pajęczarka znów się odezwała, oddychając z trudem i chrapliwie, ojciec księcia Evorintha nie był głupcem, choć srodze przeliczył się w rachubach. Jednej nocy właśni pachołkowie powiedli go na żelaznym łańcuchu do świątyni, a pod bramami opactwa stanęła gromada kapłańskich sług. Nie Servenedyjek, bo tamtej nocy nawet im nie ufano, ale zabójców, których wyszkolono w podziemiach jasnej wieży. Biegłam galerią opactwa, kiedy jeden pochwycił mnie za włosy i rzucił na ziemię. Mnie, jedną z jedenastu służebniczek, które co świt rozsuwały zasłony przed świętym wizerunkiem Nur Nemruta. A potem w ciemnicy kat szarpał mnie cęgami, jak zwyczajną wiedźmę, powoli, żeby nie uronić ani chwili męczarni i żebym nie śmiała skłamać ni jednym słowem. Z powodu jedenastu znaków wykutych w kuźniach Kii Krindara i z powodu ojca księcia Evorintha, który pragnął raz na zawsze wypędzić Nur Nemruta ze Spichrzy i z Krain Wewnętrznego Morza.
Więc jeśli znajdziesz naszyjnik ze zwierciadlanej wieży, idź do kąciny Kei Kaella i pozdrów odźwierną imieniem Sharkah, imieniem sztyletu Annyonne. I zażądaj nagrody – w imieniu Pajęczarki, która była niegdyś służebniczką Nur Nemruta i zdradziła go z powodu Spichrzy i dla władcy, który kiedyś wziął ją za rękę i poprosił, by znalazła mu w świętych księgach sposób na zabicie nieśmiertelnych. Bo skoro stara Lelka zbiera po Krainach Wewnętrznego Morza znaki wykute w kuźniach Kii Krindara, zmierzch bogów jest o wyciągnięcie ręki, nie dalej. I może sinoborska pani znajdzie w sobie więcej odwagi, niż ja miałam wtedy, dawno temu, dość, by doprowadzić do końca to, co rozpoczęłam wówczas, kiedy pierwszy raz otwarłam przeklęte księgi Thornveiin i popatrzyłam na wizerunek Annyonne naznaczony tuzinem gwiazd. Może niedługo nieśmiertelni będą krzyczeć głosami, od których bieleją źrenice – jak ja krzyczałam na drewnianym podeście pośrodku Rynku Solnego, kiedy kat sięgnął ku moim oczom. I będą odchodzić kolejno, jeden po drugim, aż wypełni się moje przekleństwo.
Ognicha niepewnie oblizała wargi, czując, jak jej serce zaczyna kołatać się coraz szybciej i boleśniej. W tobołku miała ładną przygarść zwierciadlanych ułamków, lecz strażnicy na własną rękę handlowali z kapłanami Nur Nemruta i każdej nocy odbierali jej większą część zdobyczy. Kulas zostawił im bukłak ciężkiego wina, pomyślała, i będą już dobrze pijani, ale i tak każą mi się rozebrać i dokładnie przepatrzą każdy strzęp przyodziewku. A jeśli zamroczą się naprawdę mocno, nie skończy się na kilku drwinach czy szturchańcach, bo w nocy wszystkie koty są czarne. Zazwyczaj jej oblicze odstraszało strażników – sina miazga mięsa, z którego wystawały potrzaskane chrząstki nosa. Prawa powieka była nieruchoma, na wpół przesłaniając zamglone, ślepe oko, z ucha pozostał jedynie krwawy strzęp. Lecz kiedy odwróciła głowę, druga połowa twarzy zdawała się drwić z niej jeszcze dotkliwiej: jasna, delikatna skóra, wielka, błękitna źrenica pod frędzlą czarnej rzęsy i usta wykrojone w kształt, który książęce dworki na darmo naśladowały purpurowym barwidłem. I chyba właśnie dlatego mężczyźni odwracali się od niej ze strachem. Z powodu dwóch twarzy, które przeczyły sobie nawzajem. Ale nie wówczas, kiedy byli pijani.
Przypomniało się jej, jak klęczała nad źródłem jasnej wody boga, wpatrując się we własne odbicie na powierzchni wody, w oba odbicia, które jego moc miała odmienić i naprawić. A potem – jak Servenedyjki wywlokły ją za bramę pod obojętnym wzrokiem kapłanów.
Nie będzie tak, pomyślała, bezwiednie zaciskając palce na ostrych kryształkach, więcej tak nie będzie. Pochyliła się nad stertą kamieni, żeby Kulas nie zdołał jej dostrzec, i zaczęła połykać połowę naszyjnika. Nie spieszyła się.
Odchyliła głowę do tyłu, kiedy chłodny drut przesuwał się po dnie jej gardła, czując, jak resztki wieczerzy podchodzą jej wysoko w przełyku. Kryształki były ostre, bardzo ostre. Nie zauważyła, jak przecięły język. Potem przez chwilę leżała w milczeniu na wilgotnym gruzie, szlochając cicho i bez łez. W lewej ręce wciąż trzymała połowę naszyjnika.
Dygocząc podkasała spódnicę. Obojętne, pomyślała, zaciskając mocniej zęby, kiedy szklany ząb przeciął wrażliwe, nagie mięśnie. Naprawdę popsuto ją dwa lata wcześniej, kiedy próbowała spędzić płód długim żelaznym drutem i naparem z czarnego bzu. A kiedy dziecko się wreszcie urodziło, skurczony, okrwawiony strzęp mięsa, który wrzucono w żar na palenisku, nawet czarownica z Krowiego Parowu nie mogła wiele poradzić.
Nim skończyła, uda miała śliskie od krwi. Dobrze, pomyślała. Niewieścia przypadłość zazwyczaj odstraszała strażników.
Wyprostowała się sztywno i zaczęła iść w dół, potykając się na ostrych kamieniach.
* * *
Ledwo minęli rozstaje i trakt ku Nawilskiemu Ostępowi, począł padać deszcz. I to nie żaden letni kapuśniaczek, ale porządne, rzęsiste deszczysko, przy tym zawierucha podniosła się potężna. Konie wlokły się melancholijnie po trakcie zmienionym w poryte śladami kół rozlewisko, zaś jeźdźcy przylgnęli w kulbakach, ściskając w zziębniętych palcach poły opończy. Zwierzołak wlazł wiedźmie za pazuchę i syczał gniewnie, kiedy tylko kto podjechał bliżej. Nastroszony jadziołek siedział na ramieniu Szarki i kłapał dziobem bez przyczyny. Zbójca podejrzewał, że na swój sposób szczęka zębami z zimna.
Dzień cały człapali w milczeniu, zagrzewając się siarczystą spichrzańską okowitą. Jednak pod wieczór chmury wisiały wciąż nisko i nic nie zapowiadało końca słoty. Na myśl o obozowaniu pod gołym niebem zbójcę przeszedł dreszcz obrzydzenia. Ot, zmiękł człek, pomyślał z niesmakiem, zniewieściał pomiędzy pańskimi piernatami, na ciepłej strawie. Wicher tymczasem dął coraz dotkliwszy, zdzierając z drzew całe naręcza listowia. Zbójca popatrywał na ów krajobraz ze wstrętem, rozumiejąc wreszcie, dlaczego Żalniki z dawien dawna nazywano krainą błota. Lecz trzeba rzec uczciwie, że nie napomknął ni słowem, by rozejrzeć się za stosownym schronieniem. Rozumiał, jak nieroztropnie byłoby w tak mizernej a podejrzanej kompanii leźć w pierwsze lepsze obejście.
Natomiast Szydło nie przestawał sarkać od dnia spotkania z prządką. Z braku innego wierzchowca posadzono go z początku na ryżej kobyłce wiedźmy, jednak rychło miało się okazać, że przedsiębiorczy pokurcz wszedł przy okazji w nader bliską komitywę z błękitnooką niewiastką. Coś jej do ucha klarował cichaczem, sprawiając, że bledła i czerwieniała na przemian, podszczypywał nieznacznie, aż wybuchała piskliwym chichotem, i coraz ciaśniej obłapiał, niby zsuwając się z końskiego zadu. Twardokęsek ledwo się hamował, bowiem narastała w nim ochota, aby raz a dobrze pięścią objaśnić kurdupla, że cudzych bab nie trza macać. Szczęściem, zwajecki kniaź, który był człekiem surowych obyczajów i takoż przypatrywał się niechętnie karlej sprośności, tego samego wieczora przysposobił mu jednego z jucznych koni.
Wierzchowiec okazał się spokojną, steraną szkapiną. Kobyła człapała ze łbem zwieszonym nisko nad gościńcem i za nic sobie miała wszelkie wysiłki Szydła, aby ją zachęcić do jakiego żwawszego ruchu. Zamieniwszy solidny zwajecki tobół na jeźdźca postury mizernej, a więc znacznie lżejszego, niczym nie dała po sobie znać ukontentowania. Przeciwnie, traktowała go jak inny rodzaj juków. Mimo Szydłowych nawoływań, tudzież rozpaczliwego kopania po bokach, uparcie wracała między juczne konie na końcu pochodu, skutecznie utrudniając mu dalsze konwersacje z wiedźmą oraz resztą towarzyszy. Była przy tym tępawa i jak się pośrodku gościńca trafił jaki dół co większy i dobrze wypełniony wodą, lazła weń aż po pęciny.