Nigdy nie rozumiała, dlaczego Wężymord pozwolił temu miejscu istnieć. Ostatnimi czasy w Żalnikach zamykano coraz więcej świątyń, nie wyłączając nawet przybytków Jałmużnika, którego wszędzie otaczano szacunkiem. Kniaź nie zawahał się wypędzić kapłanek Kei Kaella Od Wrzeciona, pani nieprzyjaznego Sinoborza, mimo że Prządka słynęła z popędliwości i niejeden namyśliłby się raz czy drugi przed podobnym afrontem. Nie więcej szacunku okazano sługom Sen Silvara Od Wichrów, choć dawne waśnie ze Skalmierzem powoli szły w zapomnienie, zaś dożowie jawnie sprzyjali potędze Wężymorda. Słowem, w Żalnikach nie cierpiano obcych bóstw, zarówno wrogich, jak przychylnych, i bez miłosierdzia prześladowano ich wyznawców. Lecz Dolina Thornveiin ocalała.
Kiedy dotarła do klasztoru, była noc, a przeorysza stała we wrotach – Święta Mateczka Z Doliny, jak ją nazywano. Mówiono, że po odejściu bogini jej moc utaiła się w kruchej opatce i z całego kraju przybywali pątnicy, by u klasztornej bramy prosić o wybawienie z choroby i nieszczęścia. Wielu z nich w istocie uzdrowiono, choć Zarzyczka nie wierzyła, by właśnie dla tej przyczyny Wężymord oszczędził mateczkę i jej opactwo.
– Czekaliśmy na ciebie, dziecko – uśmiechnęła się przeorysza.
– Skąd mogliście wiedzieć, że przyjadę? – zdziwiła się księżniczka.
– Nie mogliśmy – przeorysza znów się uśmiechnęła, w księżycowym świetle jej twarz była równie blada, jak lniane płótno welonu. – Czekamy na wszystkich. Choć niektórzy nigdy nie przyjeżdżają.
Koło się zamyka, pomyślała Zarzyczka. Klasztor, w którym Thornveiin spotkała kopiennickiego księcia. Gdzie wszystko się zaczęło.
Potem zaprowadzono ją do gościnnej komnaty. Okna wychodziły na wewnętrzny dziedziniec i wyraźnie słyszała granie świerszczy. Sprzęty były bardzo skromne: łóżko z wysokim szczytem malowanym w kwiaty jabłoni, dwie skrzynie, krzesło, a właściwie tron obity popękaną ze starości skórą, i wysoki pulpit do czytania pod oknem. I księgi na półkach i w szafach z przeszklonymi drzwiami, całe mnóstwo ksiąg o zetlałych grzbietach.
– Czy to ten pokój? – spytała Zarzyczka, kiedy młodziutka, wyraźnie speszona mniszeczka wkładała jej stroje do skrzyni.
– Tak, pani – dziewczyna pochyliła niżej głowę. – Jest tylko jedna gościnna komnata.
Rankiem obudziło ją ostre, letnie światło. W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie jest, nie rozpoznała izby. Drzwi nie miały skobla, zaś za oknem, na wewnętrznym, czworokątnym dziedzińcu, w koronach drzew, głośno krzyczały ptaki. Drzew było jedenaście, wszystkie obrośnięte gęsto bluszczem i, jak jej się zdawało, każde innego rodzaju. Jedno zmarniało i uschło już jakiś czas temu: z pokrytego pnączem pnia wystawały pociemniałe, martwe konary. Dwa inne były najpewniej niezdrowe i doszczętnie ogołocone z liści, jakby przedwcześnie nadeszła pora jesieni. Ogrodnik powinien je wyciąć, nim choroba przeniknie do pozostałych, pomyślała zdawkowo, spoglądając ku niewielkiej sadzawce, która biła pośrodku dziedzińca.
Cały ranek chodziła po klasztorze. Bramy były otwarte, a w dolinie, jak okiem sięgnąć, rozpościerały się ogrody i słynne jabłoniowe sady; powiadano, że wiele z nich pamiętało jeszcze czasy Thornveiin. Wyżej, za murami pobudowano spichlerze, spiżarnie, młyn, stajnie i piekarnie, a nad wszystkim górowała zwieńczona czterema wieżami świątynia, serce opactwa. Na portalu głównych wrót przybytku wykuto postać Bad Bidmone, ongiś patronki opactwa – jej stopy opierały się na sierpie księżyca, zaś długi płaszcz okrywał gromadę pątników. W środku nie pozostawiono innych wizerunków bogini. Na świeżo bielonych ścianach majaczyły jeszcze dawne malowidła, wysoko pod sklepieniem, na kapitelach kolumn uśmiechali się kamienni święci, lecz surowość tego wnętrza w żadnym razie nie przypominała Zarzyczce przepychu rdestnickiej świątyni. W miejscu ołtarza pozostawiono pustą ścianę. Zobaczyła świeże kwiaty, lecz nie dociekała, kto je tam złożył.
Tego dnia opactwo wydało się Zarzyczce na skroś nierzeczywiste: Krainy Wewnętrznego Morza nieuchronnie skłaniały się ku wojnie, zaś tutaj, jak przed wiekami, odmierzano czas jednostajnym biciem dzwonów i hymnami tak starożytnymi, że nie rozumiała ich słów. Jakby świat zatrzymał się w jakimś nieuchwytnym momencie, nim spłonęła cytadela w Rdestniku, a kapłanów Bad Bidmone kamienowano na rynkach miast żalnickiego władztwa. Jakby słudzy Zird Zekruna i wojownicy Wężymorda nie mogli przekroczyć granic Doliny Thornveiin.
Po modłach mniszki rozeszły się do swoich zajęć. Zarzyczka nie przypuszczała, że jej unikają, lecz miała wrażenie, że jest wiele rzeczy, o których nie chcą mówić bez przyzwolenia przeoryszy. Nie wypytywała więc nikogo. Zjadła w kuchniach skromne śniadanie i poszła do rosarium, o którym napomknęła szafarka. Na skraju ogrodu znalazła kamienną ławkę, najwyraźniej bardzo starą, bo dwie nóżki rozpadły się, a mech i porosty wypełzały na oparcie. Spodobało jej się to miejsce. Po części z powodu cienia rzucanego przez karłowatą sosnę, bo lato było bardzo gorące, po części dla wysokiego białego kamienia, na którym mogła oprzeć nogi, kiedy ból w kolanie stał się zbyt dojmujący. Było bardzo cicho. Kwiaty pachniały duszno, jaskółki cięły niebo nad błękitnymi dachami klasztoru. Aż do wieczora siedziała na kamiennej ławce, przeglądając księgę o uzdrawiającej mocy kamieni szlachetnych, jedną z wielu, które znalazła w sypialni.
Domyślała się, do kogo należały te książki. Zresztą, nietrudno było zgadnąć: w Krainach Wewnętrznego Morza od dawna nie barwiono brzegów kart królewską purpurą i nie pisano złotym atramentem. Herb wytłoczony na grzbiecie woluminu był herbem żalnickich kniaziów.
– Siadywała na tej samej ławce – przeorysza podeszła bardzo cicho i oparła o rdzawy pień sosny. – Tak mówią. Przyjechała tu jeszcze jeden raz, przed samą śmiercią. Bardzo chora. Umarła w opactwie. Chciała być pochowana w krypcie naszego kościoła, ale książęta Spichrzy uparli się, żeby ją pogrzebać w tamtejszej cytadeli.
– W Żalnikach po najeździe Vadiioneda niszczono wszystko – księżniczka delikatnie zamknęła kruche karty. – Księgi, portrety, listy. Na koniec doszczętnie spalono jej pokoje w rdestnickiej cytadeli.
– Tak – zgodziła się przeorysza. – Dolina jest chyba ostatnim miejscem, gdzie cokolwiek zostało. Może zresztą już wtedy, przed śmiercią, domyślała się, że tak będzie. Zostawiła tu swoje księgi. Nie jesteśmy zakonem nauczającym, nie rozumiałyśmy, dlaczego. A później… później w Spichrzy przestano o niej mówić. Bali się gniewu Fei Flisyon, tyle rozumiem, lecz było coś jeszcze…
Zarzyczka przygryzła wargę, wspominając karnawał w spichrzańskiej cytadeli.
– Widziałam miniaturę – ciągnęła pani opactwa. – Thornveiin w żałobnym stroju. Szeptano potem, że po kryjomu wstąpiła do naszej wspólnoty, ale to nieprawda. Po prostu nosiła się bardzo skromnie, prawie po zakonnemu i zasłaniała włosy białą żałobną podwiką.
– Miała po kim ją nosić – gorzko powiedziała Zarzyczka. – Ojciec zamordowany przez męża. Bracia wbijani na pale przy pogranicznych wzgórzach. Otruty mąż. Syn, który spustoszył Żalniki i doprowadził na koniec do upadku Kopienników w Górach Żmijowych. Niemało, naprawdę niemało.
– Nie mnie o tym sądzić – nieoczekiwanie ostro odezwała się przeorysza. – Nie mnie sądzić, czy ludzie przeklęci przez bogów mają jakikolwiek wybór.
– W Spichrzy ktoś mi powiedział – odparła szeptem księżniczka – że każde przeznaczenie pozostawia wybór. Że nie można go zniszczyć, ale można je ominąć.
Mateczka zmarszczyła brwi. Oczy miała ciemne i głęboko wpadnięte w czaszkę.
– To brzmi jak bluźnierstwo, moje dziecko – odparła spokojnie. – Lecz pamięć o Thornveiin zatarto z powodów, które niewiele mają wspólnego z przeznaczeniem. Więcej z ludzką pychą.
– We wszystkich pieśniach śpiewają, że była dumna ponad ludzką miarę – przytaknęła księżniczka. – Rzuciła wyzwanie Fei Flisyon, zaś bogini ukarała ją wedle własnej miary.
– Była lekarką – mateczka uśmiechnęła się smutno – wiedziałaś o tym? Rozmawiała z wiedźmami, ze żmijami, mechszycami i wszelakim nieczłowieczym drobiazgiem, nawet z wodnicami z Cieśnin Wieprzy. I nieśmiertelni nadali jej imię w języku bogów, tak że nie pamiętamy nawet, jak zwano ją w mowie Krain Wewnętrznego Morza. Nie było choroby, której nie potrafiłaby uleczyć, aż na koniec wieść dotarła do Zaraźnicy, lecz nie z winy Thornveiin. Thornveiin nie obraziła Fei Flisyon. Nie było żadnego wyzwania ani gniewnych słów rzuconych na wiatr. Nic prócz tego, że bogini, która zsyła na śmiertelników chorobę i boleść, nienawidzi medyków, zaś Thornveiin była spośród nich najbieglejsza. Więc sprowadzono na nią gorętwę, której nie potrafią uleczyć żadne napary. Thornveiin pokochała kopiennickiego księcia i zapłaciła zesłaniem na najdalszą, północną wyspę Żalników. Jej pisma spalono na dziedzińcu cytadeli, całą wiedzę, zebraną z takim wysiłkiem, wrzucono w ogień. A kiedy wreszcie wróciła, w stolicy Kopienników spotkała własnego syna, który jej nie rozpoznał.