I najpewniej ocaliła. Bowiem kiedy leżał bez życia na murawie, książę Evorinth przyszedł nieco do siebie. Przed świtem w splądrowanych ogrodach cytadeli zaroiło się od pachołków. Buntowników, po większej części spitych darmowym trunkiem i objuczonych zrabowanym dobrem, pogromiono bez wysiłku. Nikt się tam nie oglądał na prośby o miłosierdzie ani nie brał jeńca. Szczęście pana Krzeszcza, że go w zamieszaniu i pośpiechu wzięto za kolejnego trupa.
Pachołek, co go wypatrzył pomiędzy krzakami, przetrząsnął mu tylko starannie kieszenie, pozbawiwszy zrabowanego tobołka i butów. Potem kopnął ze dwa razy dla pewności, że zaś się pan Krzeszcz nie poruszył, pospołu z resztą rebelianckiego ścierwa wrzucono go na furę. Książę Evorinth jasno oznajmił, że żadnego pogrzebu dla buntowników być nie może. A jeśliby kto krewnych bądź powinowatych szukał wedle Psiego Ruczaju, powiedział książę, takoż przed zachodem słońca skończy na dusienicy. Nikt więc za bardzo nie grzebał między trupami i pan Krzeszcz bez dalszych przygód wyczołgał się na boży świat. Cały był okrwawiony i cuchnął padliną. Dowlókł się jakoś do strumyka, byle dalej od stosu, przy którym tłumnie zaczynały się krzątać zdziczałe psy. Od smrodu krwi i widoku ociężałych much uwijających się po okolicy ledwo mógł oddychać. Pochylił się, nabrał wody w ręce. Strumień toczył się wolno, a pan Krzeszcz nie rozpoznał starca o pobrużdżonej twarzy i siwych włosach, który spoglądał nań z własnego odbicia.
Rozumiał, że powinien do zmierzchu przeczekać w ukryciu, lecz psy warczały coraz groźniej i bał się, że rychło skoczą mu do gardła. Zrazu czołgał się niepewnie między wybujałymi trawami, zewsząd wyglądając książęcych pachołków. Jednak w Psim Ruczaju było cicho i spokojnie, więc ośmielił się nieco. Nie z takich terminów człek wychodził cało, powiedział sobie stanowczo. Nie byłby mnie bóg ocalił, żeby wraz rzucić na pożarcie dzikim bestiom albo książęcym pachołkom. Nic, trza iść, byle dalej od tego przeklętego miejsca.
Pod wieczór bezrozumnie wylazł na trakt. Z daleka usłyszał tętent koni i pobiegł, jakby ku zbawieniu. Las był jeszcze rzadki, mocno przetrzebiony, ale chaszcze chwytały się pana Krzeszczowego odzienia, smagały po obliczu. Niewiele zostało w nim z butnego panka, który niegdyś opowiadał książętom Przerwanki o rycerskich przewagach nad frejbiterami Wężymorda. Z dawnej szlacheckiej chwały ocalał jedynie rodowy sygnet, który pan Krzeszcz przezornie ukrył przed całym zamieszaniem w sekretnej kieszonce. Jednak nawet przez głowę mu nie przeszło, że wędrowcy na trakcie mogą go wziąć za rabusia.
Coś pochwyciło go za skraj kapoty, szarpnęło mocno w chaszcze. Pan Krzeszcz przewrócił się z okrzykiem – zduszonym, bowiem czyjeś sprytne ręce zatkały mu gębę, nim zdołał choćby zipnąć.
– Dokąd, głupi? – wycharczał mu prosto w ucho drwiący, prostacki głos. – Nie szarp się, gadam, bo nożem uspokoję.
Na podobne dictum pan Krzeszcz znieruchomiał posłusznie. Nieznajomy przeszukał go sprawnie na okoliczność sztyletu bądź innego ukrytego żelastwa i, widać uspokojony, bezdźwięcznie przylgnął obok, póki jeźdźcy nie oddalili się na bezpieczną odległość.
– Książę jaśnie pan, oby go zaraza zeżarła, Servenedyjki ze smyczy spuścił. – Przysadzisty człowiek w skórzanej kamizeli powoli podniósł się z klęczek. – A przed murem cytadeli drugi rząd kołów pachołkowie w ziemię wbijają, a dobrze zaostrzonych. Jakem z miasta czmychnął, jeszcze się trocha człeka broniło naa zboczach Kur – działki, bo tam ulice kręte i łatwo barykady postroić. Ale reszta Spichrzy w książęcych rękach, a on dziś do litości mało skłonny. Tom się dłużej nie zastanawiał. Muła załadowałem i co prędzej z miasta precz ruszyłem, ale mnie, dziwki sinogębne, rychło dopędziły. Przyszło dobro zostawić i lasem się przedzierać. Bo widzicie, dobry człeku, dzisiaj się lepiej własnym sztyletem zadźgać, niż wpaść w książęce łapy.
– Ja nic nie wiem – odważył się odezwać pan Krzeszcz – Z daleka na Żary ściągnąłem, ale nic mnie do spichrzańskich waśni.
– A toś mnie, ojciec, ubawił! – nieznajomy klepnął się po kolanach z uciechy. – A jak ci się zdaje, co każdy z tych wbijanych na pale gadał? Ano, rychtyk w rychtyk to samo. Że on niewinny pątnik, zamieszanie całe przespał, ani o rabunku nie słyszał. Tyle że nikt wiary nie daje. Cieśle ledwo nadążają pale ostrzyć, a to jest nędzna śmierć, mozolna i niekrótka. Pojmujesz teraz, ojciec, czemum cię na trakt nie puszczał?
– Nie może to być – rzekł pan Krzeszcz niepewnie. – Są jeszcze sądy i prawo jest. Przecie nie mogą nas zwyczajnie pomordować!
Tamten ryknął śmiechem, aż mu się szpiczasty kaptur zsunął na czoło; kiedy go poprawiał, pan Krzeszcz dojrzał we ćmie sine plamy na jego palcach. Buntownik, pomyślał z trwogą. Jeden z Sinych Kciuków, którzy nawoływali do rzezi na spichrzańskich rynkach.
– No, toście, ojciec, rzekli! – uderzył pana Krzeszcza po plecach. – Przednia sztuczka! Jeśliście jakie dobro w Spichrzy stracili, tedy się nie frasujcie. Gładko nowe zajęcie znajdziecie. Wesołka!
– Widzicie, ojciec, ja jestem człek prosty – farbiarz podsunął mu pod nos poznaczone plamami ręce. – Ja się nie zapieram, żem Rutewce sprzyjał i mieszczan mordował – zarechotał plugawo. – I dobrze wiem, jaki mnie los w Spichrzy pisany. Ale rzemieślnik obrotny wszędy znajdzie zajęcie. Chcecie, ojciec, to się do kompanii przyłączcie. Ostępem trzeba się będzie przemykać, tedy we dwóch raźniej.
– A kędy pociągniecie? – zapytał się pan Krzeszcz. – Drogę znacie?
– Co bym miał znać? – podrapał się po głowie Siny Paluch. – Przeciwko słonku trza iść, ot co! Pierwej czy później na Żalniki natrafim.
Pan Krzeszcz zmarszczył brwi. Chociaż ongiś czmychnął z Żalników w strachu przed pomorckimi siepaczami, jednak uciekał paradnie, z fasonem, jak przystoi szlacheckiej osobie. W najbliższej okolicy, gdzie dobrze znano jego imię i gębę, ostro poganiał konie i nie popasał w oberżach. Potem jednak śmiało wyjechał na trakt, dumy, że nikt go nie będzie kłopotał. Nie znał leśnych ścieżek.
– Ostrożnie iść trzeba – mozolnie wysupływał resztki zapomnianej wiedzy. – Zanadto na wschód nie odbija – wszy, bo tam się Nawilski Ostęp rozciąga, gdzie o nieszczęście nietrudno. Lepiej zboczyć ku Dolinie Thornveiin, co znaczniejsze grody omijając, bo w waszej obecnej kondycji nie pchałbym się zwierzchności przed oczy. W dolinie zasię odetchniem bezpiecznie, bośmy już za żalnicką granicą i tam mniszki siedzą, wszelakim wędrowcom miłościwe.
– Bogowie mi ciebie, ojciec, zesłali – uradował się Siny Paluch. – Furda dobytek, furda muł. Jak to gadają, z wiatrem przyszło, z wiatrem poszło – zarechotał znowu, bynajmniej nie stropiony nagłą odmianą losu. – Grunt, żeśmy oba żywe, ojciec. Bo to, widzicie, trudno rozeznać, co we ćmie krąży, tedym zrazu zamyślał zaszlachtować was niby wieprza. No, łapaj, ojciec, biesagę. – Rzucił mu skórzaną torbę na juchtowym sznurku. – Nie będziem wędrować o suchym pysku.
Pan Krzeszcz roztropnie zmilczał wyznanie prostaka i założył torbę na szyję, krzywiąc się przy tym niezmiernie, bowiem podobna ozdoba nie przystawała szlacheckiej osobie. Przy tym nie był pewien, czy mordercze zamiary Sinego Palucha do cna osłabły. Na wszelki wypadek postanowił nie dawać mu okazji do namysłu. Co prawda, bezsprzecznie łotr był to niezgorszy, szubrawiec i morderca, ale pan Krzeszcz nie wątpił, że natrafił nań z woli boga. Ufał też, że bóstwo nie poniecha go i w przyszłej opresji, choć gorzko mu było na wspomnienie żalnickiej kuternóżki. Zawiodłem, myślał z goryczą, nóż w ręce miałem i jako kiep ostatni zawiodłem.
Tutaj wielka gorycz pochwyciła pana Krzeszcza za pierś, lecz zdusił łkanie, by się przed chamskim towarzyszem ze słabości nie opowiadać. Nie był usposobiony do pogawędki, zaś Sinego Palucha też zaprzątały własne straty. Szedł przodem, rękoma wymachiwał i rozprawiał o mule i utraconym dobytku, by zaraz później snuć rozwlekłą opowieść o spichrzańskiej rebelii, pomordowanych kamratach i Servenedyjce, którą usiekł popod bramą do świątyni. To ostatnie pan Krzeszcz znajdował nader wątpliwym.