– Nacieszyłaś się? – przerwał Mel, Mianet. – Napatrzyłaś, jak się po gnoju toczy?
– Nie, nie napatrzyłam! – syknęła. – Nie było mi dość nawet, jak Zird do cna moc ze mnie wysączył. Szypów ode mnie chciał, od gorętwy strzał, więc mu je w garść wcisnęłam. Dlatego, że przyobiecał Bad Żalniki wydrzeć!
– Och, siostrzyczko – cicho powiedział Org Ondrelssen.
– Nie wiedziałam, że on żmijów wygubi, nie wiedziałam tego, Org. Wzbraniali mu przystępu do źródła Ilv, znalazł więc łotra z wolnych frejbiterów, bo podstawy Pomortu wciąż leżały na dnie Wewnętrznego Morza. Przywabił go i wiele przyobiecał, okręty niedościgłe, nad krainami władzę, sławę po kraj świata. I pomstę nad rodem żalnickich kniaziów.
– Stare to dzieje, Fea – przerwała Hurk Hrovke.
– Ale na koniec jeszcze jedno mu Zird poprzysiągł – ciągnęła Fea. – Że jeśli zdoła zmącić jasne źródło Ilv i wniwecz je obrócić, wyniesie go ponad śmiertelnych i nam podobnym uczyni. Nie darmo morszczynki wielkimi głosami płaczą.
Ja też płakałam, pomyślała Lelka. Patrzyłam na wołwę, martwą na kamiennej posadzce przybytku, i wiedziałam, że teraz się nie zatrzymam. Gdyż jeśli taka właśnie miała być historia Wężymorda, który włada żalnicką ziemią… Jeśli za cenę śmierci żmijów bogowie poczęli wynosić ludzi tego świata i tworzyć hybrydy, nieśmiertelne, a przecież nierówne sobie…
I jeśli dlatego odebrano nam żywą wodę, to nie zostało już nic, w co można uwierzyć.
Bo nawet wtedy, gdy moc Zird Zekruna rozpełzła się po północy, biło wciąż źródło Dv, a żmijowie zachodzili w ludzkie siedziby. Grały żmijowe harfy pod naszymi dachami i były pieśni – o zapomnianych ścieżkach, o żywej wodzie, co wszelkie opętanie odpędza i niweczy. Była nadzieja. Póki Zird Zekrun nie odnalazł wśród piratów Wężymorda i nie posłał go tam, gdzie wzbroniono przystępu bogu, by wymordował żmijów.
Milczeli, przypomniała sobie sędziwa kapłanka, milczeli, bo na cóż powtarzać, co wszystkim wiadome? Sowy pohukiwały obojętnie. A we mnie wzbierał krzyk. I zrozumienie.
– Prawda jest, że co Zird raz mocą swoją uczynił – podjęła Fea Flisyon – tego zniweczyć nie zdoła, chyba siebie samego pospołu gubiąc. Tedy zawczasu pomyślał, jak go w niewolnika obrócić. A ja sama pomogłam, kiedy mu szypy moje w garść wcisnęłam. Dwie lodowe strzałki, by dwoje w jedno spętać i okaleczyć, dwie strzałki, by ich niczym ciemne kłącze przerosły. Tak moc moją Zird pohańbił w ową noc, kiedy płonęła cytadela w Rdestniku.
– Czyś ty sama inaczej postąpiła z Thornveiin? – spytał oschle Kii Kridar. – Zwierz dziki wędruje, gdzie dworce Kopienników stały. Na miejscu Stopnicy o rdzawych murach koper dziki, piołun i bluszcz trujący się wiją. Jak cię niby Zird pohańbił, kiedyś sama tyle stworzeń wygubiła? Władztwo wielkie starła dla jednej dziewki…
– Alem jej nie sprzęgła z tym, komu śmierć nie pisana! – wrzasnęła Fea Flisyon. – Nie wlałam w jej żyły przekleństwa, co ją pomału zmienia w kamień!
Nie widziałam ich dłużej, pomyślała kapłanka, same głosy nagie pod czaszką mi się kołatały. A potem Fea Flisyon powiedziała tę ostatnią rzecz. I śmiała się, jak śmieją się czasem zdychające wołwy.
– Nie wiem, dlaczego podarowałam tamtej niewieście obręcz dri deonema. Wstyd mi było po trochu, że zatrzymać jej nie potrafię, Delajati też się sprzeciwić nie śmiałam. Lecz to mi jeszcze na myśl przyszło, że może się za przyczyną obręczy wyrówna to, co miało początek na owym zapylonym placu, gdzie na wasz rozkaz szlachtowano mojego ukochanego. I choć złodziej prawił, że wy Zird nie zatrzymacie, może się jeszcze na coś zda moc moja. Chociażby na to – znów zachichotała – żeby nikt nie wiedział, komu przypadnie.
– Fea! – zaprotestowała Kea Kaella.
– A tak! – zaśmiała się. – Rzuciłam kośćmi o własną moc – kto ją dostanie, po dwakroć silniejszy będzie. Czas jakiś minie, nim Zird tę sztuczkę przejrzy.
– Ty tego, Fea, uczynić nie możesz – oponowała Kea Kaella. – Ślepy los, czy się ze snu kiedy ockniesz.
– To moje prawo i moja rzecz. Niech mi Kii kryształową trumnę uczyni – odparła lekko – i różę złotą w dłoń włoży. Kiedyś się przecież nowy świniopas przybłąka, a jak nie będzie do całowania skory, to różę z pewnością ukraść spróbuje. Wszyscy oni jednacy.
Wicher zagrał ostrzej na szczelinie u szczytu groty.
Brązowa suka drzemała przed paleniskiem u stóp Lelki. Żar się prawie dopalił.
Z roztruchanu w ręce kapłanki ściekało wino. A spora się już kałuża nazbierała.
Czas, myślała Lelka, nocny kruk. Potrzebuję więcej czasu, nim nastanie wojna. Żeby zyskać pewność, w którą stronę obróci się każde z nich. Każda spośród nieśmiertelnych mocy. I ludzi.
* * *
Na świątynnym trakcie ogarnął ich tłum pątników. Twardokęsek zmacał w przyodziewie sztylet i, solennie przeklinając własną głupotę, trzymał się bardzo blisko pleców Zarzyczki. Mało było nieszczęścia, myślał z goryczą, mało zamieszania?.Trzeba, żeby nam jeszcze książęcą kuternóżkę pod samym nosem zaszlachtowano, dopiero będzie uciecha i widowisko. Bo przecież wczorajsi zbójcę to żadni zbójcę byli, jeno pospolici miejscy partacze. Ech, psuje się rzemiosło, coraz bardziej na psy schodzi. Kto widział, żeby się na oczach połowy miasta na dziewkę z kopiennickimi szarszunami zasadzać? Królobójstwo jest robota misterna, subtelna. Zdałoby się w gęstwie przyczaić, jedną ręką gębę zatkać, żeby nie krzyczała ptaszka, a drugą sztyletem pod żebro zmacać. Jako się może teraz przytrafić.
Jakby słysząc jego rozmyślania, Szarka uśmiechnęła się drapieżnie. Zbójca spostrzegł, że prawą rękę trzyma niedbale wsuniętą pod pas, za którym miała pozatykane srebrzyste gwiazdki, i przypomniał sobie, jak jedną z nich zabiła dri deonema na placu przed świątynią Fei Flisyon. Ani chybi, pomyślał z uznaniem, umna jest gadzina i też dobrze rozumie, że w ciżbie może się lada co zdarzyć. Byle jeno nie zaczęła gwiazdkami bez rozumu między ludzi ciskać, bo przecież ona w niczym ani miary, ani opamiętania nie zachowa…
A potem, kiedy patrzał, jak rudowłosa zasłania Zarzyczkę, bo tłum bardziej począł na nich naciskać w jednej z bram broniących przystępu na trakt do Świątyni, błysnęło mu we łbie podejrzenie, że nie bez przyczyny wywiodła księżniczkę do miasta. Na wabik ją wystawia, pomyślał z mieszaniną podziwu i odrazy, by się te mordercę raz jeszcze pokazały. Ot, masz, księżniczko, dowód, jak się z biesem łatwo pobratać i jak on ci przyjaźni dochowa.
Oddział Servenedyjek przeciągał z wolna pomiędzy ławicą pątników w szpiczastych kapturach i zbójca skulił się w sobie, głowę wciągnął w ramiona, bowiem pamiętał wyśmienicie, że naznaczono na jego głowę nagrodę w szczerych książęcych groszach. Przez chwilę lękał się, że południowe wojowniczki rozpoznają zbójecką sławę Gór Żmijowych, jednak minęły go bez słowa. Obojętnie omiotły spojrzeniem żalnicką księżniczkę i wiedźmę. Tylko wysoka niewiasta o twarzy niemal zupełnie pokrytej gęstym, sinym tatuażem, szarpnęła wodzami, pokazując na Szarkę, lecz przywódczyni zaświergotała ostro w nie znanym zbójcy języku. Rudowłosa nie obejrzała się nawet. Ze zmarszczonymi brwiami spoglądała ku odległej wieży Nur Nemruta.
Karzeł pociągnął ich w boczną furtkę, ku zaułkom starego miasta. Przeciskali się dalej, póki zażywna niewiasta w sztywnym czepcu i wielkiej mnogości nakrochmalonych spódnic nie wpadła nań, z impetem, mało nie przewróciwszy niziołka.
– Patrz, gdzie leziesz, pokrako! – walnęła go po grzbiecie kobiałką.
– A waszmości nie nauczyli, żeby lepszym od siebie drogi nie zastępować? – uprzejmie spytał karzełek. – I nie wstyd tak z samego ranka ludzi poczciwych lżyć?
– No, patrzajcie, ludzie! – mieszczka aż pokraśniała ze złości. – Nie dość, że się konus pod nogami plącze, to jeszcze, charchała, manier mnie będzie uczyć. Ty wiesz, kto ja jestem, paskudo? Ja Gaikowa jestem, piekarka, wdowa po Gałce, rajcy miejskim. I radzę po dobroci, zawrzyj tę parchotrętną gębę albo każę cię w ciemnicę wrzucić. Co to się porobiło! – Wsparła ręce o boki i rozejrzała się, przywołując wzrokiem świadków zniewagi. – My to miasto własnym sumptem stroili, my i ojce nasze, a ninie przylezie byle chanaja i rozpycha się jak we własnym chlewie. Jeszcze tego trza, żeby nam ulicami strach chadzać było!