– A i miejsce sposobniejsze ciężko będzie znaleźć – dokończył niziołek. – Gdzież lepiej rozprawiać o przepowiedniach, jeśli nie w wieży Śniącego?
– Nawet jeśli przysłuchują się wam jego kapłani? – spytała cicho księżniczka.
– I być może nie tylko jego – wykrzywił się niziołek. – Być może również nieocenione bractwo Zird Zekruna zwietrzyło okazję. Ale nawet wówczas warto rzecz zrazu rozważyć. Bo potem czasu może zbraknąć…
Przez chwilę mierzyli się z Szarką wzrokiem. Dwie pary oczu. Zielone i bursztynowe. Żadne nie odwróciło spojrzenia. Ale Szarką roześmiała się pierwsza.
– Jeśli mnie tu zabiją? – spytała, zaś Zarzyczka znów poczuła, jak w jej gardle narasta zimny skurcz. Bała się tej rudowłosej niewiasty. Swobody, z jaką mówiła o śmierci. Tego nieludzkiego śmiechu.
I jej łez, kiedy wiedźma opowiadała o losie sorelek.
– To takoż może się zdarzyć – z powagą przytaknął Szydło. – Sami rozumiecie, że kapłani będą chcieli was wypytać, a widzieliście, czego potrafią dokazać skalne robaki. Plugawa, paskudna śmierć. Módlcie się, by was nie spotkała.
– Zastanowiłeś się – powoli spytała Szarką – czym trzeba zapłacić za taką wiedzę? Za rozumienie przepowiedni? Powiadają, że świat jest pełen wichrów wystarczająco silnych, by wymieść serce jednego śmiertelnika, karle. A ja już straciłam zbyt wiele.
– Wiem – równie powoli odparł niziołek. – I mogę zapłacić.
– Ale ja nie – ucięła szorstko.
Karzeł bez dalszych sporów ruszył za rudowłosą. Wciąż potrząsał głową i coś do siebie mamrotał, ale przestał się spierać.
Jadziołek wydał przeciągły, przenikliwy trel i Szarką stanęła gwałtownie. Zarzyczka potknęła się, wpadła na karła. Stali naprzeciw wysokiej zwierciadlanej tafli. Księżniczka mogłaby przysiąc, że wcześniej jej nie było. Jakby urągliwie wynurzyła się z powietrza o krok przed nimi.
Odruchowo przytuliła się do wiedźmy. Piegowata niewiastka dygotała lekko, jej usta wykrzywiły się do płaczu.
– Pułapki Nur Nemruta – szepnęła niemal niesłyszalnie. – Jestem tu ślepa… nie widzę… nie widzę pułapek…
– Jadziołek widzi – Zwajka odrzuciła włosy z twarzy. – Mówiłam już. I wszystko, cokolwiek przyjdzie…
– Naprawdę zrobiłabyś to? – przerwał Szydło. – Zrobiłabyś to dla wiedźmy?
– Wypróbuj mnie! – w głosie Szarki zabrzmiała nieuchwytna, drapieżna nuta.
Zrobiła jeszcze jeden krok ku zwierciadłu. Położyła na nim ręce, powoli przylgnęła całym ciałem.
Jakieś słowo. Ciche jak oddech.
Gdzieś obok usłyszała chrapliwy, zduszony okrzyk wiedźmy.
Jadziołek z ostrym wizgiem wzbił się pod sam strop. Jego głos chlasnął księżniczkę jak pejcz, zatamował oddech. A potem go usłyszała.
Nie powinna tego robić – jego własna stodkokrwista rzecz – nie powinna ich przyzywać, nie w tym miejscu. Ale tym razem nie potrafił jej powstrzymać. Zbyt wiele nienawiści i strachu powracającego spoza snów. Ogień i krzyki, wszędzie wokół. Ogień i krzyki, które usłyszał, kiedy jego rzecz zdychała na spalonych słońcem skałach. To było wcześniej. Dawno. Daleko stąd. Ale teraz należała wyłącznie do niego. Jej sny. Słodka krew. I mętne, białe fale wszędzie wokół.
Moja, moja, moja! – wrzasnął przeraźliwie do tego, co krążyło poza zmętniała taflą, która dla niego nie była żadną zaporą.
A ona znów je przywoływała. Żołtookie stwory. Które próbowały dostać ją już przedtem. Którym wydawało się, te wystarczy wyciągnąć rękę. Jak po swoje.
Nieostrożna, zawsze była nieostrożna. Krzyki i krew. Coś, co nieodmiennie go wabiło. Do niej.
Wzniósł się jeszcze wyżej – czworo rozszerzonych oczu i drapieżny dziób. Jak zaostrzona strzała.
Zarzyczka krzyknęła przeraźliwie, kiedy jadziołek przeniknął przez lustrzaną powałę.
I nagle nie było przed nimi żadnej tafli.
Szarka zachwiała się, oparła o ramię karła. W bocznym zwierciadle księżniczka dostrzegła, że z ust rudowłosej spływa strużka krwi. Oczy miała nieruchome, niewidzące.
Szum. Dopiero teraz Zarzyczka spostrzegła, że jałowa cisza labiryntu zmieniła się w odległy, niespokojny szum. Jak fale przypływu w Cieśninach Wieprzy, pomyślała.
Zimny, kłujący wicher na twarzy, kiedy spoglądała z Wężymordem w morze – ku najdalszemu z horyzontów. Poszarpany zarys przybrzeżnych skałek. Zaśpiew morza.
Jednak to było coś innego. Mleczne zawirowania w zwierciadle obok – setki białych gołębich piór opadających wprost na odbicie brązowookiej dziewczyny w ciemnym płaszczu. Delikatny, nierzeczywisty dotyk – na twarzy, na włosach. Gołębie pióra.
I wreszcie widzi wyraźniej. Księżyc jest biały. Nie czerwony, tylko trupiosiny. Bezkrwisty.
Nie potrafi rozpoznać gwiazd.
A później wyciąga rękę ku chłodnej tafli… i szum unosi ją dalej… coraz dalej… poza pamięć… poza zwierciadło…
* * *
Krawęsek czuje, jak oczy zaczynają go piec z wysiłku, kiedy w ciemnym konturze portalu pojawia się wreszcie sylwetka córki Suchywilka. Zwajka wychyla się ostrożnie, z namysłem, jakby spodziewała się zasadzki. Krawęsek krzywi się drwiąco. W ukrytej komnacie nad zwierciadlanym labiryntem widzi wyraźnie jej twarz. Widzi, jak zielone oczy zwężają się lekko, kiedy przepatruje korytarz. Obok niego sługa Zird Zekruna pochyla się drapieżnie nad lustrem, gdy zza pleców rudowłosej wyłania się wiedźma.
Ale Krawęsek przypatruje się tylko Zwajce. Jest wysoka, bladoskóra, a jej luźno rozrzucone na plecach włosy połyskują jak roztopione złoto i przez chwilę kapłan ma uczucie, jakby naprawdę spoglądał na krew Iskry z północnych legend. Tfu, bluźnierstwo i sprośność, upomina się w myślach, gdy na czole barbarzynki dostrzega gładko kutą obręcz dri deonema. Wymacuje lewą dłonią najświętszy z kapłańskich klejnotów, naszyjnik z przejrzystego górskiego kryształu, w którym drzemie moc Nur Nemruta. Chłodny dotyk uspokaja, przytłumia strach. Na chwilę.
Zwajka odwraca się ku wiedźmie i mówi coś szybko, ze złością. Kapłani nie słyszą słów – komnatę stworzono tak, aby zwierciadła w tunelach zbierały obrazy pątników, ale nie sposób usłyszeć, o czym rozprawiają.
– Jak ryby w niewodzie – mruczy pod nosem kapłan Zird Zekruna. – Prawie jak ryby w niewodzie.
W tej samej chwili ze schodów wchodzi jeszcze jedna postać. Okręcona w brunatny płaszcz, ale Krawęsek rozpoznaje ją natychmiast.
– A żeby was pokręciło! – wybucha. – A żeby was nagia zaraza sparła! To ma być zbójca? To ma być z książęcej łaski wciąż nam żywy Twardokęsek? To się bardzo niebożę od zeszłego wieczora odmienił!
Jednak kapłan Zird Zekruna zdaje się nie słyszeć. Pochyla się jeszcze niżej nad zwierciadłem. Wąskie, blade wargi rozciągają się w parodii uśmiechu, a na twarzy ma wyraz czystej, nieskrywanej nienawiści. Zarzyczka utyka bardzo mocno, mocniej niż tamtego wieczoru, kiedy Krawęsek witał ją u bram Spichrzy. Krawęsek przygryza wargę i czuje przelotny przypływ współczucia dla tej drobnej dziewczyny.
– Nie pozwolę wam – mówi piskliwie. – To jest świątynia, nie katownia! Za wiedźmą i Zwajką się nie ujmuję, ale od księżniczki wara!
– Przestańcie ujadać jak kundel – Pomorzec odwraca się – bo jak kundlowi służyć każę! Nie wiem, skąd u was taka nagła miłość do żalnickiej suki, ale widzicie przecie, że samojeden siedzę i od niej z daleka.
Pod ciemnym kapturem jego twarz jest bardzo podobna do obciągniętej woskową skórą czaszki, tylko ciemniejsze kształty skalnych robaków kotłują się na czole, z wolna rozpełzają na policzki. Krawęsek mimowolnie zaciska palce na naszyjniku i zaraz dopada go wstyd – bo przecież nie powinien się obawiać mocy Zird Zekruna w najświętszym przybytku Śniącego.
– A jeśli ją wieszczy taniec ogarnie?
– W tym już waszego boga wola – Pomorzec uśmiecha się urągliwie. – To próba, konfratrze, boski sąd. Trza się przekonać, kim naprawdę jest kuternóżka. A jak się jej noga w otchłań omsknie, nie będę o tym po gościńcu rozpowiadać. Wasi kapłani też chyba język za zębami utrzymają.