A teraz, pomyślała niespokojnie. Co uczyniliby teraz, w przededniu nowej wojny, która będzie okrutniejsza niż wszystkie poprzednie?
Kiedy spiżowe drzwi zatrzasnęły się ciężko za księciem, Krobak dał trzęsącą się ręką znak, aby pomogła mu wyjść z komnaty. Dwór zafalował i przypadł do posadzki, nisko pochylając głowy. Przeszli po czerwonym dywanie, dostojny starzec przygnębiony szaleństwem jedynego syna i jego najstarsza córka, kapłanka bogini.
Krobak opadł na ławę w przylegającym do sali alkierzu, oburącz roztargał szatę przy szyi.
– Wypędzę go! – wykrztusił, nie mogąc złapać tchu. – Wypędzę szczeniaka!
– Dokąd? – spytała przytomnie Lelka. – Do pirackiej Skwarny? Na ludzki śmiech się tylko wystawicie. Krobakowa wściekłość znikła w jednej chwili.
– A tobie go dam, Lelina – oznajmił, przechylając głowę i patrząc na nią spod namarszczonych brwi szarymi, sokolimi oczami.
Poczuła miękkie drgnięcie koło serca, jak zwykle wówczas, kiedy nazywał ją tym zdrobniałym, dziecięcym imieniem, którego nie pamiętał nikt inny. Jednak nie była już zaczerwienioną od mrozu dziewuszką, która upadła na progu świątyni. Córki dorastają i odchodzą od ojców, pomyślała niemal z gniewem, nawet te najbardziej uległe, a ja zwlekałam zbyt długo. Wrzeciono bogini niemal wymknęło mi się z palców z powodu jednego uśmiechu kniazia Krobaka, ludołowcy.
Pochyliła głowę w niemej pokorze i splotła na piersiach wyschnięte, pożółkłe palce. Nie chciała, by zbyt wiele wyczytał z jej twarzy. By wyczytał z niej cokolwiek.
– Do świątyni go poślę – ciągnął kniaź, wciąż bacznie się jej przypatrując. – Na służbę i pokutę, jako drzewiej czyniono. Ale wy rózeg nie żałujcie – dodał cierpko. – Bo albo mu kark do ziemi nagniecie, a nisko, albo sam mu go złamię.
Stanęła jej przed oczyma twarz Firlejki, smagła i smukła niczym oblicza starodawnych świętych na lipowych deskach. Jeszcze zeszłej nocy dwóch świątynnych posłańców ruszyło na południe. Lelka nakreśliła ledwo kilka krótkich słów wezwania, posypała piaskiem pergamin i zapieczętowała wciąż wilgotne pismo. A potem aż do świtu obracała się w łożu, na wysokiej stercie poduszek z gęsiego puchu, dumając nad losem szarookiej jaskółeczki, która odfrunęła daleko, bardzo daleko od murów treglańskiej świątyni. Nie miała czego dłużej wyglądać, nie po tym, jak żalnicki książę powrócił w Krainy Wewnętrznego Morza, lecz w piersi paliły ją suche, dławiące łzy – z powodu Firlejki, z powodu Warka. Nawet z powodu kniazia Krobaka, który był jej ojcem. Nade wszystko zaś z powodu przyszłości, która miała nadejść.
Krobak dotknął jej zapadniętego od choroby policzka, przesunął palcami wzdłuż szczęki, ujął pod brodę i lekko uniósł jej twarz ku sobie.
– Nigdy mnie nie zawiodłaś, Lelina – powiedział cicho. – Nie zawiedź mnie i teraz. Potrzebuję cię. Bogowie widzą, że potrzebuję cię bardziej niż kiedykolwiek.
Nie wiedziała, jakim sposobem udało się jej powstrzymać łkanie. Nazbyt dobrze pamiętała tamte odległe zimy, kiedy wyruszał na wojny przeciwko zbuntowanym miastom na południowych krańcach Sinoborza; jej dziecięce kolana zdawały się krwawić z bólu na kamiennej posadzce przybytku, lecz nie śmiała przerwać modłów, by zabłąkana strzała nie ugodziła go z powodu niedbalstwa córki. I wiosny, znacznie później, kiedy zasiadała obok niego podczas ceremonii bojarskiego hołdu, sztywna i wyprostowana w paradnej kapicy, bacznie obserwując każdego z tych, którzy wypowiadali przysięgę. Ciepłe, urodzajne lata, gdy w wieńcu splecionym z kłosów pszenicy zwiastowała mu łaskę bogini i wypowiadała zwyczajowe błogosławieństwa na wielkim placu cytadeli. A także wszystkie jesienie, gdy za zatrzaśniętymi okiennicami skowytał wicher, a oni siedzieli przy ogniu w kominie, pochyleni nad raportami szpiegów i listami bojarów.
Najwyższa kapłanka Kei Kaella Od Wrzeciona, pomyślała. Ukochana córka. Znak boskiej przychylności zamknięty w kruchym, umęczonym ciele. Wszystko po trochu. A nade wszystko – Lelka, nocny kruk, którego głos zwiastuje śmierć. Tak wiele razy krzyczałam dla ciebie jego głosem, ojcze. Cichym oddechem poprzedniego zwierzchnika świątyni, który umierał, zaciskając palce na grzbiecie modlitewnika o kartach nasyconych trucizną. Opitymi gorzałką krzykami chłopstwa, po tym, jak pokazałam niezawodną zapowiedź gniewu bogini tamtego krwawego roku, gdy wojsko buntowników podeszło pod samą Treglę i zostało rozniesione na wieśniaczych kosach. Błagalnymi płaczami bojarów, wyznających przed posągiem bogini wiarołomstwo i wydawanych na stracenie z woli córki kniazia, która odmówiła azylu buntownikom. Przedśmiertnym skowytem wołw, przepowiadających najazdy wrogów i zwycięskie bitwy. Tak, nigdy cię nie zawiodłam, ojcze.
A teraz muszę zakrakać dla ciebie.
– Jak każecie, panie – odparła czołobitnie i wydało się jej, że słyszy w głębi komnaty ulotny dźwięk kropel wody opadających powoli, coraz wolniej, ku posadzce z szarego marmuru.
Nie poświęciła ani jednego spojrzenia błagalnikowi, który następnego dnia zamiatał chruścianą miotłą podwórzec bogini.
Później wszystko zdarzyło się tak, jak musiało się zdarzyć. Ostatecznie, był synem kniazia, choćby w nie przepasanej, zgrzebnej koszuli, zaś dziedzic Sin oborzą przywykł dostawać to, czego pragnie – nawet pod groźnym wzrokiem wizerunków Kei Kaella. Zaś Firlejka zbyt wiele lat hołubiła pod ciepłym niebem południa wspomnienie o jasnowłosym księciu, który obiecał po nią powrócić. I powrócił, czyż nie? Czyż nie zakradł się do świątyni w przebraniu błagalnika – jak niegdyś kopiennicki książę, który przemierzył Krainy Wewnętrznego Morza w poszukiwaniu ukochanej Thornveiin. Czy nie naraził się na niełaskę i gniew ojca, byle tylko być przy niej, swojej dawno utraconej, młodzieńczej miłości? Nie porzucił bogactw, zaszczytów i dworskich rozkoszy, aby stanąć nocą u drzwi celi i pocałować jej zimne, drżące ze strachu palce?
Nade wszystkim zaś wibrowała pieśń o Thornveiin. Dziwna, smętna melodia, którą Firlejka przywiozła z południowego klasztoru, o miłości, która jest jak niszczący płomień w piersi, i nie pozostawia niczego. Czy mogła więc uwierzyć, iż tamta haniebna droga wśród prześmiewczego tłumu, ogolona głowa i szorstka wełna pokutnej szaty były na darmo? Że utraciła tak wiele z powodu mężczyzny, który nawet nie pamiętał jej imienia?
A może to odbyło się zupełnie inaczej, potrząsnęła głową Lelka. Kto wie, kto wie, jakimi ścieżkami chodzą myśli kobiet i mężczyzn, kiedy kładą się razem w tajemnych alkowach?
Nie byli ostrożni, żadne z nich. Zresztą, nie jeden Wark oglądał się za wysoką, smukłą kapłanką o szarych oczach i rdzawobrązowych włosach, południowym zwyczajem splecionych w drobne warkoczyki. Kiedy wychodziła na świątynny dziedziniec z osobliwym, odległym uśmiechem na śniadej twarzy, wojowie z kniaziowskiej drużyny z nagłą pobożnością prosili ją o wstawiennictwo u bogini. A potem milkli w pół słowa, gdy padło na nich spojrzenie szarych oczu. Tak, mateczka z Doliny Thornveiin godnie dopełniła dzieła, myślała z zadumą Lelka, zabliźniając większość z owych ran, które zadano tamtej pohańbionej dziewczynce. Lecz nie wszystkie.
Wystarczyło, że przejrzał się w jej oczach jak w zwierciadle, pomyślała Lelka. Książę z bajki, wykarmiony marzeniem. Kto wie, może nawet przez chwilę był nim, ulotnym cieniem na powierzchni jej źrenic. Dziedzicem korony, której miał się wyrzec, by uwieźć ją daleko od zimnych komnat bogini, poprzez Wewnętrzne Morze, do owych cudownych, odległych miejsc, o których śpiewają skalmierscy pieśniarze. Kto wie, może przez chwilę także potrafił w to wierzyć, ostatecznie nie wszystkie z obietnic wypowiadanych w ciemności są kłamstwem. Tyle że później przychodzi świt, zaś marzenie Warka sięgało wyżej, niż mógł go zanieść lot szarookiej jaskółeczki i pieśni o Thornveiin. Szczególnie tamtej wiosny, kiedy żalnicki książę pokazał się na nowo w Krainach Wewnętrznego Morza.
Na wieść o spaleniu Czerwienieckich Grodów Krobak zamknął porty i rozkazał szukać wnuka po wszelkich traktach Sinoborza, lecz Przemęka, stary lis, bez trudu wymknął się obławie; Lelka nie wątpiła zresztą, że i teraz na północy znalazłoby się wielu gotowych użyczyć dachu dziecku, które jeździło w kohorcie boga. Potem do treglańskiej cytadeli dochodziły sprzeczne wieści. Ponoć widywano żalnickiego księcia na krańcach turzniańskich równin, wśród plemion, których skóra poczerniała od okrutnego żaru słońca. Albo jeszcze dalej, na najodleglejszych wyspach, za którymi nie ma już nic, jak mawiali pijani żeglarze, bo woda wylewa się tam za krawędź nieba. Lelka nie wiedziała, co sądzić o owych opowieściach. Świat był wielki, olbrzymi, zaś nawet karmiony krwią wzrok wołw nie sięgał dalej niż moc bogów Wewnętrznego Morza.