– Ale mnie się coś nie za bardzo widzi, żeby miała w Żalnikach włodarzyć – sprzeciwił się Jaza. – Gadają niektórzy, że do Spichrzy na święto ściągnęła, by się Śniącemu pokłonić i o uzdrowienie błagać, bo kuternóżka. A wedle mnie nie tylko o to idzie. Takoż nie wierzę, aby pozostała ze szczętem normalna po tym, jak na niej Zird Zekrun łapy kładł.
– Et, durnoty prawicie – oschle powiedział najemnik. – Widziałem, jak do Spichrzy wjeżdżała. Prawda, że utyka, ale mało to u nas wykoślawieńców i pokrak rozmaitych? Niepotrzebny do tego Zird Zekrun, starczy, że się połamane kości źle zrosną.
– A o targowiskach wedle Hałuńskiej Góry słyszeliście? – cierpko spytał chłopak. – Słyszeliście, co się tam dzieje z brańcami, kiedy ich w jaskinie przed Zird Zekruna prowadzają? Słyszeliście, że ręce na nich kładzie i do cna odmienieni na boży świat wychodzą?
– Słyszałem – skinął głową wojak. – Ale po mojemu to jeno pogłoski. Wiadomo z dawien dawna, że Zird Zekrun włada nad skalnymi robakami. Ale jego sługi łacno można rozpoznać po piętnie na czołach, a u żalnickiej księżniczki czoło czyste. Zaś co do pani Jasenki, to też jest jedno łgarstwo! Bo aby się skalne robaki pokazały, musi człeka Zird Zekrun własną ręką dotknąć, ot co! A nie będziecie mi chyba przedkładać, że on do nas na karnawał zjechał. Chyba nie uroiło się wam – zaśmiał się gardłowo – że się Zird Zekrun w orszaku Zarzyczki ukrywa?
Nikt nie odpowiedział mu śmiechem. Boją się ludziska, pomyślał pan Krzeszcz. I nie dziwota, że się boją.
– Nie, nie uroiło mi się – spokojnie odrzekł farbiarz. – Za wcześnie jeszcze, aby Zird Zekrun zbrojną ręką po Spichrze sięgał. Ale gdzie siła zawodzi, tam się fortelu próbuje. W rzeczy samej, żalnicka księżniczka nie widzi się na opętaną. Jednak ostatnimi czasy po północy wiele się takich przeklętników włóczy, którzy na pozór zdają się normalni i człowieczej natury, ale własną wolą nic a nic nie władają.
– Jakże tak? – piskliwie odezwał się wychudzony proszalny dziad. – Jakże tak? Wszak ugodzili się bogowie w zaraniu dziejów, że nie będą sobie nawzajem wyznawców wydzierać ani potworną śmiercią ich morzyć. Owszem, bywało, ten czy ów chyłkiem przeciwko prawu wystąpił. Znana jest rzecz, chociażby o tym, jak Fea Flisyon Thornveiin pokarała. Ale zawdy szło o pojedynczego człeka.
– To było wcześniej – odparł Jaza. – Dziwna rzecz, jak uparcie ludzie nie chcą prawdy przyznać, kiedy im ta prawda w czymś wadzi. Niezadługo pokolenie przejdzie, odkąd z Żalników zniknęła Bad Bidmone, na północy ledwo spotkacie takich, którzy słyszeli śpiew żmijowych harf, a wy mi o prawach gadacie? Ma się na waszych oczach jasna wieża Nur Nemruta w pył rozpaść, żebyście pojęli, że nic nam dłużej po tych prawach?
Obok pana Krzeszcza szewski czeladnik aż cofnął się na podobne bluźnierstwo.
Ciemna, kosmata mucha opadła na zapylony trakt. Pan Krzeszcz poskrobał się niepewnie po głowie, patrząc, jak owad bzyczy i z wysiłkiem próbuje się poderwać. W jego umyśle znów podniósł się ów przyciszony, upiorny szum – jak bzyczenie zdychającego gza. Nie chcę, poprosił rozpaczliwie pan Krzeszcz, nie chcę więcej. Dosyć. A potem wszelkie myśli odpłynęły gdzieś bezpowrotnie.
Minęło ładnych parę chwil, nim na nowo zaczął rozpoznawać dźwięki.
Jestem wybrany, pomyślał z mocą, opieka boska jest nade mną, a ja jestem głosem boga.
Podniósł wzrok ku świątyni Cion Cerena, jego oczy łzawiły od zachodzącego słońca. I wtedy właśnie wydało mu się, że strzelista, jasna wieża boga zaczyna drżeć i falować.
* * *
Świece dopalały się w żelaznym, ciężko kutym kandelabrze, lecz nie potrafiła zgadnąć pory. Brunatna suka podniosła się od dogasającego paleniska i polizała ją po zgrabiałych od chłodu palcach. W głębi świątyni miarowo kapały krople. Niespieszny, uporczywy plusk rozpryskujących się drobin wody, który wyrwał ją z drzemki. Opadały powoli, jakby z wahaniem. Po każdym uderzeniu cisza zdawała się coraz dłuższa, lecz kiedy zaczynała wierzyć, że umilkły, kolejna kropla uderzała w kamień. Nie wiedziała, skąd dobiega dźwięk. Kiedyś, wiele dni temu, kiedy usłyszała go pierwszy raz, posłała pachołków w głąb świątyni. Nic nie znaleźli, nic prócz prześmiewczych, zmiennych ech, które pędziły ich coraz dalej w korytarze.
Na ustach czuła metaliczny smak krwi z przygryzionych warg. Ból nasilał się, przyprawione cierpkimi ziołami wino mogło go przytłumić, lecz nigdy – już nie – całkowicie ugasić, zaś dzisiejszego wieczora musiała pozostać przytomna. Wciąż była bardzo słaba i zziębnięta od snu. Jej dłoń pełzła powoli ku dzbanowi z wodą, wychudła, poznaczona siatką żył, jak jeden z pająków ukrytych w zawilgłych zakamarkach przybytku. Kapanie przycichło, lecz wciąż je słyszała, przytłumione i odległe. Jak posępny dźwięk wodnego zegara, pomyślała. Znak od bogini.
Z każdą kroplą wyciekało z niej życie i nie potrafiła zgadnąć, ile jeszcze pozostawiono jej czasu.
Leżała w półmroku, oddychając płytko i z wysiłkiem, gdy dwie akolitki uchyliły drzwi komnaty. Wytarły z kamiennej posadzki ślady wołwiej posoki, wysypały ją jasnym piaskiem i świeżymi liśćmi. Jednak nawet wówczas, kiedy na nowo rozpaliły ogień i dorzuciły wonnych ziół do kadzielnic w rogach sali, we wnętrzu unosił się kwaśnawy zaduch choroby. Lelka wiedziała, że wśród świątynnej straży zakładano się, czy doczeka kolejnej odmiany księżyca, zaś lekarze jedynie kiwali posępnie głowami, spoglądając na jej gnijące, pokryte cuchnącymi ropniami ciało. I nic nie można było poradzić, zupełnie nic. Ani modły przed posągiem bogini, ani uzdrawiające napary, ani wołwia magia, której się na końcu chwycono, nie zdołały przywrócić jej zdrowia.
Kiedy wyczuła w żywocie pierwszy wrzód, nie większy od pięści dziecka i twardy od plugawej materii, Wewnętrzne Morze krzepko skuwały zimowe lody. Sprowadzono chirurgów. Oglądali ją niepewnie, poprzez dziurę wykrojoną w lnianym prześcieradle, powtarzając niezrozumiałe, uczone formuły. Puszczono jej krew, dwa razy, okładano bolące miejsce cudownymi kamieniami wydobytymi z wątroby poświęconego kozła. Kiedy wrzód zmiękł i posiniał, rozkazała wezwać skalmierskich chirurgów, najbieglejszych medyków Krain Wewnętrznego Morza.
Nigdy wcześniej heretycy nie przestąpili progu przybytku, lecz teraz bez jednego słowa sprzeciwu pozwoliła Skalmierczykowi napoić się mocną, spichrzańską okowitą i przywiązać do dębowego stołu. Mimo wszystko poczuła bardzo wyraźnie, jak rozcinał brzemię, uwalniając cuchnącą strugę ropy: zemdlała dopiero wówczas, kiedy czyścił ranę tępo zakończoną skrobaczką. Nim jeszcze zagoiła się na dobre, na ciele kapłanki wykwitły kolejne, sine wybroczyny. Długo w noc siedziała przy ogniu z siwowłosym innowiercą, przesuwając w wilgotnych ze strachu palcach modlitewne paciorki bogini, nim wreszcie odważył się wyjawić imię choroby, która powoli pożerała jej wnętrzności. Nazwę konstelacji, która świeci wysoko na zimowym niebie Sinoborza. Jej oczy były szare i suche, kiedy wręczyła mu zapłatę, skórzaną sakiewkę, długą jak niewieście przedramię i ciężką od czystego srebra. Kniaziowski dar, powiedział Skalmierczyk, lecz w jego głosie pobrzmiewał niepokój. Był mądrym człowiekiem, nazbyt mądrym, by nie zrozumieć, jak groźna jest jej tajemnica.
Kazała go zabić, nim przestąpił bramy przybytku.
Później byli jeszcze inni medycy. A także uzdrawiacze, szalbierze, wołwy i zaklinaczki. Odprawiali nad nią wiejskie gusła, dręczyli nalewką na startych perłach i dla zysku mamili nadzieją wyzdrowienia. Wszystkich grzebano w płytkich, wilgotnych grobach pod wewnętrznym murem świątyni, obok wołw, które zatchnęły się wieszczym szałem.
Nim stopniały lody, pojęła bardzo dobrze, że lekarskie medykamenty mogą jedynie spowolnić agonię. Nie dłużej niż do nadejścia jesiennych pozdrowień, wyznał kniaziowski medyk po tym, jak zagroziła mu gniewem bogini i wiecznym potępieniem. Wspomniała wówczas nieruchome, smutne spojrzenie Skalmierczyka, który pierwszy rozpoznał imię choroby. Lecz tajemnica boleści pani kreglańskiej świątyni była nazbyt ważna, by powierzać ją niewiernemu, i nie pozwoliła sobie na żal, ani nad nim, ani nad samą sobą. Zbyt niewiele pozostawiono jej czasu, by mogła litować się nad kimkolwiek. Tego samego dnia rozkazała przywołać Firlejkę z wygnania.