Литмир - Электронная Библиотека

– Rzeknijcie nam chociaż, dokąd tamci idą – Szarka pokazała na resztę jeźdźców, którzy z wolna niknęli pomiędzy krzami. – Rozkazu łamać nie zachęcam, ale dziwno nam tak we ćmie czekać, nie wiedzieć czego.

Chłopak niespokojnie zakręcił się w siodle pod spojrzeniem zielonych oczu.

– Nie lękajcie się – powiedział wreszcie. – Komora celna jest nieopodal, a przy niej oddziałek miejscowych drabów. Ogarną ich nasi w dwa pacierze, jeno wióry pójdą.

– To ma być niby ono zwycięstwo sławne! – wybuchnął Suchywilk. – Ciągnęlim jako do zamtuza, ze śpiewem a trunkiem, a teraz celników paru wydusim, skrzynie z grosiwem złupiwszy? Ot, iście godna zabawa!

– Nie sróżcie się, panie – rozłożył ręce chłopak. – Ja nie winowat. Ale tutaj nie tylko ze starościńskimi pachołkami może być rozprawa, bo okolica Pomorców pełna. Zeszłej nocy żalnicki książę przeciwko nim pociągnął z trzy – tuzinem zbrojnych. Pono mieli my się z nim wedle południa zjechać, ale… – wzruszył bezradnie ramionami.

– Ale pan wasz spał jako świnia w barłogu – dokończył kniaź.

– Znacie żalnickiego księcia? – spytała nieoczekiwanie Szarka. – Często w Jastrzębcowej kompanii bywał?

– Trudno mnie rzec – pryszczaty podrapał się po głowie. – Pono ze dwa lata nazad pokazał się znienacka i znów precz poszedł, alem ja jeszcze wtedy na Półwyspie Lipnickim nie bywał. Gadają, że teraz na dobre między naszymi zostanie…

– Nie twoja rzecz! – warknął wysoki chłopak ze świeżą szramą na twarzy. – Przestań gębą kłapać, kiejby baba kijanką.

Stali więc w milczeniu, głupio popatrując ku sobie, póki Jastrzębiec nie posłał po nich wreszcie. Posłańcem okazał się kolejny dzieciuch, ledwie od ziemi odrosły, ale szabelkę u boku przypasał jako stary i najpewniej nie tylko dla ozdoby, bowiem ramię miał przewiązane okrwawioną szmatą. Ot, gówniarzeria, pomyślał niechętnie zbójca, w wojnę się bawi, choć wąsów jeszcze nie goli, a babę gołą jeno na obrazku oglądała. Zdałoby się jednego z drugim matce na powrót odesłać, niechby porządnie rzyć otłukła, a w komorze zawarła, póki szczeniaki do lat i rozumu nie dojdą.

Przy palisadzie powitała ich sterta trupów, nawet nie obdartych z przyodziewy i butów, co napełniło zbójcę dziwną niechęcią: nie ufał ludziom, którzy gardzili przyzwoitym dobrem, kiedy im w ręce wpadło. Po kubrakach rozpoznawał kniaziowskich i starościńskich pachołków, ale niewiele, najwyżej łysy tuzin, i ze trzech jegomościów w opończach celników. Na widok tych ostatnich splunął solennie, bowiem choć od lat żadnego myta nie płacił, poborcy podatkowi budzili w nim szczerą niechęć, jak poniekąd w każdym prawym obywatelu Krain Wewnętrznego Morza.

Rebelianci rozbiegli się po osadzie jak stadko robactwa, przepatrując chałupy chłopstwa, które osiedliło się wokół komory, zaś sam Jastrzębiec urzędował już w gospodzie. Rozparty w krześle przy wysokim stole popijał z garnca ciemne piwo i zdawał się wielce z siebie rad. Obok niego, w zielono lamowanym płaszczu, usadowił się kapłan Bad Bidmone. Ręce miał pobożnie złożone i zdawał się być pochłonięty rozmyślaniami.

Bogobojność owa zdała się zbójcy nieco niestosowna w izbie, co wciąż nosiła ślady niedawnej bitki. Bowiem koło komina kuchenna dziewka szorowała rdzawe zacieki na deskach, pochlipując przy tym i ocierając łzy fartuchem. Dwie inne uwijały się wśród tłumu, roznosząc garnce piwa i trwożliwie oglądając się na świszczące w powietrzu noże. Rebelianci bowiem wynaleźli osobliwą zabawę: ciskali kordami do zawieszonego nad ościeżnicą wizerunku Zird Zekruna. Zbójcy było to właściwie obojętne, bowiem nie darzył pomorckiego boga większym sentymentem. Natomiast rychło dostrzegł, że niejeden spośród rozbawionych miedziaków umyślnie miotał nożem w bok, gdzie obok sterty drew kulił się związany, najwyżej dwunastoletni wyrostek. Musiało być to szlacheckie szczenię, bowiem nosił kubrak z zacnego płótna, zapinany na srebrzyste guzy, i porządne buty. Jednak spod trefionej pańskim obyczajem grzywki wyglądały zestrachane dziecięce ślepia. Szarpnął się ze strachem, kiedy ostrze utkwiło w ścianie o trzy palce od jego twarzy.

W kącie przy kontuarze niewiasta w czepku gospodyni i z kluczami przy pasie nawet nie usiłowała znaczyć wypitych kufli. Z tylnej izby słyszał zbójca słabe kwilenie dziecka. Kiedy zapłakało głośniej, gospodyni uczyniła drobny gest, jakby miała zaraz pobiec do alkierza, lecz jedynie mocniej przytuliła do piersi kilka glinianych tabliczek, na których zwykle zapisywano rachunki.

– Witamy, witamy – Jastrzębiec łaskawie skinął wchodzącym Zwajcom – wedle obietnicy. Choć zda mi się, że mizerna czeka nas tu biesiada. Hej, oberżysto. – ryknął ku uwijającemu się za szynkwasem tęgawemu mężczyźnie. – Jakże nasza wieczerza?

Karczmarz wybełkotał coś z należytym uszanowaniem i posłał do kuchni służącą, smagnąwszy ją po plecach szmatą dla wywarcia wrażenia należytego pośpiechu!

– Zdrajcy, ścierwa! – mruknął przez zęby Jastrzębiec, kiedy jego zmętniały wzrok padł na wizerunek Zird Zekruna. – Rzekłem, jak gdzie dojrzę te malowidła, z żywą ziemią domostwo zrównam. I co? Posłuchali? Ano, widzicie, waszmościowie, jak posłuchali, tchórzliwe bydło. Zdawało im się, że z celnicką komorą pod bokiem mogą śmiać mi się prosto w oczy. Rozumiem ja dobrze, co się tutaj pomiędzy chałupami gada – ciągnął popatrując spode łba ku karczmarzowi. – Wiem, że są tacy, którzy chwalą sobie pomorckie panowanie. Patrzajcie, jakowy dobrobyt za Wężymorda nastał, gadają, a bezpieczność jaka na traktach, a prawa szacunek i nadzór. A ostatnimi czasy pono trafili się i tacy sprzedawczykowie, co ścieżki poprzez Mechszycową Glibiel próbowali pokazywać. Nie znacież wy ich może, dobry oberżysto?

Karczmarz przełknął ślinę, aż mu gula po gardle skoczyła, i przecząco pokręcił głową. Ręce miał zaciśnięte z przodu i schowane pod skórzanym fartuchem.

Kuchenna dziewka podała zbójcy kufel chłodnego piwa. Jej dłonie drżały tak bardzo, że płat piany osunął się po ściance naczynia, ale Twardokęsek podziękował tylko spojrzeniem i nieznacznie wskazał na drzwi do izby, gdzie coraz głośniej kwiliło niemowlę. Nie wiedział, dokąd zmierza Jastrzębcowa gadka, ale coś mu się wielce nie podobało w jego nabiegłych krwią oczach. Cały dzień gorzałkę chlał, pomyślał niechętnie, teraz piwskiem głowę zbełta na dodatek, a jest człowiek prędki i gniewliwy.

– Nie znacie – Jastrzębiec otarł piwo z gęby. – Tedy bieda będzie, dobry oberżysto, straszna bieda. Bo mnie powiadano, że nie kochacie wy prawowitego księcia i głośno przeciwko niemu na placu wygadywaliście. Tyle że teraz, jak zbrakło starościńskich pachołków, co was do gębowania zachęcali, dziwnieście, dobry oberżysto, przycichli. A tutaj patrzajcie, dzieciak w komorze płacze, niewiasta wasza zestrachana. Toć nie chcecie jej więcej trosk przysparzać, rzeknijcie więc wedle uczciwości, że kłamali moi ludzie, a pójdziemy precz, jako przyjaciele. Jeno wytłumaczcie mi pierwej, przez jaką omyłkę u was nade drzwiami wizerunek Zird Zekruna?

Gospodarz milczał, pod opuszczonymi powiekami jego oczy biegały po izbie, szukając drogi ucieczki.

– Nic nie odpowiadacie – jakby z rozczarowaniem potrząsnął głową Jastrzębiec. – Ni słowa jednego, choć pytam grzecznie. Może być, pod korbaczem lepiej się wam język rozwiąże. Hej, tam! Dać naszemu oberżyście piętnaście batów przy studni, a chyżo! I drugie piętnaście dodać, jak dziewki wieczerzę przypalą! – zarechotał.

Gliniane tabliczki z trzaskiem posypały się na podłogę, kiedy żona oberżysty rzuciła się Jastrzębcowi do nóg. Ten jednak odepchnął ją kopnięciem, zaś jeden z rebeliantów pochwycił krzepko i posadził sobie na kolanach, zatkawszy gębę, by nie krzyczała. Sam gospodarz bynajmniej nie liczył na Jastrzębcowe miłosierdzie. Zrazu wydawał się ociężały i powolny, jakby nie pojmował naznaczonej kaźni. Dwóch pachołków ujęło go pod łokcie, lecz gdy przechodzili obok wysokiego stołu, karczmarz wyrwał się im jednym potężnym szarpnięciem i runął na Jastrzębca z wydobytym spod fartucha nożem. Może byłby nawet i dopadł, gdyby zbójca znienacka nie kopnął mu stołka pod nogi.

120
{"b":"100641","o":1}