Po tym wszystkim, co zobaczył i usłyszał, nie potrafił znaleźć żadnych słów, więc tylko siedzieli długo, słuchając szumu dżdżu i morza.
– Nie myślałam, że przyjdą… do mnie – powiedziała wreszcie rwącym się, udręczonym głosem. – Obiecaj mi… obiecaj mi, Twardokęsek, że nie odstąpisz wiedźmy. Gdybym odeszła.
Otworzył usta, żeby obrugać ją za podobną głupotę, bo niby dokąd miała jeszcze iść, skoro odnaleźli jej ród i ojca niegdyś utraconego, i dziedzictwo niemałe? Jednak mogła to zrobić, bardzo dobrze wiedział. Przecież zostawiła za plecami Servenedyjki z ich przepowiednią i odwiecznymi wędrówkami przez krainy niewiernych. Ani się za siebie obejrzała, wspomniał zbójca, precz poszła, niby od złego, choć mogły jej otworzyć Krainy Wewnętrznego Morza niczym ostrygę. Skoro więc wówczas nie zawahała się ni chwili, czemu przy nich miałaby zostać dłużej?
– Ciii – położyła mu palce na ustach. – Obiecaj.
Nie umiał się z nią kłócić, kiedy popadała w podobny nastrój, zaś żmijowa harfa połyskiwała u jej stóp na jasnym morskim piasku. Przełknął ślinę i skinął głową; nic więcej nie potrafił z siebie wydobyć.
– Dobrze – w jej głosie zabrzmiała ulga. – Teraz opowiedz o Jastrzębcu.
Odchrząknął nieznacznie i zrobił, jak kazała, choć nie przyszło mu to łatwo. Później jednak złość wróciła i opowieść poczęła się toczyć jak garść drobnych, obłych kamyczków.
– Źle się dzieje w Jastrzębcowej kompanii, bardzo źle – dokończył posępnie. – Co gorzej jeszcze wróży całej żalnickiej rebelii.
– Mylisz się, Twardokęsek – powiedziała cicho Szarka.
– I rychło się o tym zapewne przekonamy. Że im gorzej, tym lepiej.
Potrząsnął tylko głową: nie miał ochoty się z nią swarzyć. Wciąż czuł na ustach dotyk jej palców, wilgotnych od deszczu. I miło mu było tak siedzieć nad brzegiem Wewnętrznego Morza, którego nie oglądał nigdy wcześniej i nie marzył nawet, aby miał kiedyś zawędrować tak daleko. Jesień, pomyślał, rychło przyjdzie jesień, a potem sztormy zanikną Cieśniny Wieprzy na wiele zimowych miesięcy. Była wiosna, jakeśmy się naszli na drodze prowadzącej do pałacu dri deonema, daleko na południu. Całe lato szliśmy przez Krainy Wewnętrznego Morza, przez caleńki wielki świat, od Gór Żmijowych aż po Lipnicki Półwysep. Kto by pomyślał? Zdałoby się jaki dach solidny znaleźć, nim nastanie czas jesiennych pozdrowień i chłodów. Nim nadciągnie zima…
W uszach zadźwięczała mu stara kopiennicka piosenka o poszukiwaniu jasnej wody Ilv pośród dalekiej północy – o krach topniejących na morzu, kiedy zima obraca się we wiosnę, o odległym biciu dzwonów spod lodowych tafli, o koźlim zielu ukrytym w spróchniałej dziupli starego dębu. I o wędrowcach, dla których nigdy nie nastanie wiosna, gdyż zima na dobre odmieniła ich żelazem i lodem.
– Zagracie dla mnie jeszcze? – poprosił szorstko.
Usłuchała, nie wiedział czemu – dźwięk harfy i głos dziewczyny splecione w jedno popłynęły wysoko nad brzegiem. Pomyślał wtedy, że mógłby tak siedzieć całą wieczność, w wilgotnym mroku, czując prawie na ramieniu jej dotyk. Przypomniały mu się wizerunki skrzydlatych węży nieba, wymalowane na dumnych spichrzańskich chorągwiach, które niesiono w tamtym odległym karnawale. Spłonęła, pomyślał, najświętsza, pradawna chorągiew, przechowywana w świątyni Nur Nemruta, spłonęła na placu przed świątynią, rebelianci Rutewki wrzucili ją w ogień. Nie sądził, aby podobny obrót sprawy uraził zanadto żmijów, gdyby wciąż chadzali po powierzchni Krain Wewnętrznego Morza: powiadano, że ich samych uczyniono z niebieskiego ognia. Jednak nagle zrobiło mu się dziwnie żal – i wymordowanych żmijów, i umilkłych harf, nawet zburzonej wieży Nur Nemruta.
Urwała. Miała nieznośny zwyczaj ucinać melodię w pół dźwięku, jakby nie miało znaczenia, czy dogra ją do końca.
– Chciałeś ze mną mówić, książę? – spytała i dopiero wówczas zbójca spostrzegł, że na skraju ścieżki, dokładnie w tym miejscu, z którego on sam wypatrywał morszczynek, stoi ktoś jeszcze. Wysoka, ciemna postać żalnickiego księcia z mieczem na plecach.
Wściekła, rozdygotana złość chwyciła Twardokęska za gardło, przesłoniła oczy – jakby Koźlarz wyciągnął rękę po coś, co zbójca z dawna przywykł uważać za swoje. Bo też w istocie tak było: rudowłosa niewiasta w obręczy dri deonema wciąż napełniała go niemałym niepokojem, ale pomału przywykł uważać się za jej towarzysza. Miał prawo siedzieć u boku Szarki i słuchać pieśni żmijowej harfy, on jeden, który przyniósł ją pokrwawioną do opactwa Cion Cerena i spalił dla niej najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Miał prawo, okupione katownią w Wiedźmiej Wieży i nocną ucieczką przed hordami rozszalałych szczuraków. A zwajecki wypędek nie miał prawa okradać go z jego pieśni. Zacisnął palce na rękojeści noża, ale Szarka lekko położyła mu dłoń na ramieniu. Jakby uspokajała konia, pomyślał z wściekłością, lecz usłuchał; spośród innych rzeczy przywykł również słuchać jej rozkazów i była to dla herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy nielicha nowość.
– O czym chciałeś ze mną mówić, książę? – powtórzyła płaskim głosem. – O umierających bogach?
– Nie muszę, pani – odpowiedział; podszedł bliżej i stanął obok nich nie dalej niż o wyciągnięcie ramienia. – Bogowie umierają w twoich pieśniach.
– Och – Szarka uniosła się lekko.
Koźlarz wyciągnął rękę, oparła się o nią nieznacznie, przeszła nad korzeniem sosny. Stali naprzeciw siebie, oboje wysocy i jasnowłosi, na brzegu Wewnętrznego Morza. Twardokęsek popatrzał na żmijową harfę, opartą o sosnę obok jego buta, i zdjęła go taka wściekłość, że przez chwilę miał ochotę ją kopnąć z całej siły, roztrzaskać na drobne szczapy wraz ze wszystkimi uwięzionymi w strunach melodiami i pamięcią o skrzydlatych wężach nieba.
Żadne z nich nie spojrzało na niego, zupełnie jakby go wcale tam nie było, jakby na całym wielkim świecie nie było nic prócz ich dwojga na mokrym piasku, na skraju morza. Drobne, krótkie włoski na karku zbójcy zjeżyły się, jakby ogarnęła go nagła zimnica, a przecież nawet on nie potrafił przerwać ciszy, kiedy tak stali, patrząc na siebie poprzez deszcz. Nie wiedział, czemu. Toć wędrował z nimi od wielu dni, dzielił strawę i połajanki, suszył kapotę nad tym samym ogniem i drwa pospołu rąbał, przed wspólnym wrogiem uciekał i razem śmiali się z karlich sprośności. Nigdy wcześniej jednak nie spojrzał na nich podobnym wzrokiem, nie czuł równego onieśmielenia. Jakby trwali połączeni pośrodku przezroczystej sfery, dokąd nie potrafił sięgnąć. Poza światem. Krew nieśmiertelnej Iskry, która zeszła w ludzkie siedziby, i książę z rodu starego jak żalnickie puszcze.
Cała zwyczajność opadła z nich jak niepotrzebna, zeschnięta łuska, jak język gościńca, który obydwoje przybierali na zawołanie, lecz który naprawdę nie był ich językiem. A w tym miejscu, naznaczonym śpiewem sorelek i głosem żmijowej harfy, nie pozostało nic zwyczajnego. Tylko wspomnienie umierających bogów i dawno zagubionych ścieżek, które znów otwierały się przed jego oczami.
Mógł siedzieć u boku Szarki, kiedy grała na żmijowej harfie, i słuchać śpiewu wodnych boginek, ale teraz, w pojedynczym spazmie nienawiści i zazdrości, pojął, że córka Suchywilka nigdy, przenigdy nie popatrzy na niego tak, jak spoglądała na żalnickiego księcia. Wystarczyło mu wyciągnąć rękę, pomyślał, zaciskając zęby tak mocno, że czuł, jak pulsowanie rozpełza się od szczęk na skronie i w dół szyi. I nic więcej nie miało znaczenia. Jakby jadziołek nie próbował go zabić na wyspie Fei Flisyon, jakby Sorgo nie porąbał jej prawie na śmierć na Przełęczy Skalniaka. Wystarczyło wyciągnąć rękę, aby znaleźli drogę do tej przejrzystej, nie istniejącej sfery, w której ożywają dawne baśnie. Usłyszał przyciszony, chrapliwy warkot z głębi własnego gardła i zdusił go z wysiłkiem, choć miał ochotę krzyczeć i wyć jak pies nad ciemnym, niespokojnym morzem. To była baśń, a nawet najmroczniejsze z baśni mają swoje piękno. Nic podobnego nie przeznaczono zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy.