Литмир - Электронная Библиотека

Nie odzywali się do siebie ani słowem, tylko z rzadka zwajecki kniaź mruczał pod nosem przyciszone przekleństwa. Dopiero kiedy przeszli ładny szmat środkiem rebe – lianckiego obozowiska i chaty przerzedziły się nieznacznie, zaś na pagórkach wyrosła zapora sosen, Szarka przystanęła i przechyliła głowę na ramię.

– Morze jest za tymi drzewami – powiedziała do nikogo w szczególności, gładząc przytroczony do grzbietu skrzydłonia kufer ze żmijową harfą. – Pójdę popatrzeć.

Suchywilk skrzywił się boleśnie, ale nic nie rzekł. Twardokęsek tylko wzruszył ramionami, kiedy znad ogniska podniosło się kilka głów i popatrzało pożądliwie na skrzydłonia i prowadzącą go niewiastę. Nie dziwota, że ją nad morze ciągnie, pomyślał z zawiścią, toć kto by bez przymusu chciał się w tym smrodzie a szpetocie kisić.

Powoli, brnąc po kostki w piasku, wspięli się na pierwszy pagórek, a potem na jeszcze jeden, aż w dolince przed nimi Twardokęsek dostrzegł niewielką chłopską chatę o dachu z pociemniałej ze starości słomy. Za płotem dostojnie przechadzało się stadko perliczek i pospolity włościański drób. Kiedy podeszli bliżej, uwiązany do drewutni siwy cap zabeczał wrogo i targnął się na postronku, nastawiając rogi, zaś stadko gołębi poderwało się i zatoczyło krąg nad obejściem.

Drzwi były uchylone, ale nikt nie wyszedł im naprzeciw, choć z chaty dobiegały odgłosy krzątaniny. Rebeliant uśmiechnął się wrednie, pokłonił nad progiem, omiatając kołpakiem pajęczyny, i dał znak kniaziowi, żeby przodem szedł. Suchywilk, który był zgoła podobnym ceremoniom niechętny, nie zwlekając wlazł do ciemnej sionki. Przycupnięta nad poprzeczną belką kwoka pierzchła z przeraźliwym gdakaniem, prawie dziobnąwszy Zwajcę w czoło. Zbójca przymrużył ślepia. Niewiele widział, bo okienko, a raczej niewielki prześwit ponad drzwiami, zasłaniała gruba ciemna błona. Jednak w nosie aż kręciło go od smrodu skwaśniałego piwa i gnoju. Domyślał się więc, że, jak czasami czyniono w Górach Żmijowych, domostwo pospołu zasiedlali wieśniacy i inwentarz, zaś majaczące w głębi drzwi muszą prowadzić do obórki. Czegóż w podobnej nędzy miałby szukać Jastrzębiec, pomyślał niechętnie.

Oczy powoli przywykały do półmroku. Dostrzegł pękaty kształt beczki z kiszonymi ogórcami i kilka dużych glinianych garnków składnie ustawionych pod ścianą, stertę chrustu przed piecem, który wzniesiono dokładnie pośrodku domostwa, jedną częścią w sionce, drugą zaś w izbie po lewej stronie, gdzie musieli sypiać gospodarze. Bez słowa pokazał Suchywilkowi niskie, nieco koślawe drzwiczki, zza których coraz wyraźniej znać było ochrypłe pochrząkiwania i sapnięcia. Kniaź zastukał sękatym paluchem w dźwierza raz i drugi, lecz bez skutku. Na koniec mruknął coś wrogo, bo najwyraźniej nie widziało mu się buszowanie po cudzym obejściu, ale co było czynić? Ostrożnie popchnął drzwiczki, zgiął się niemal wpół i przeszedł nad progiem. A potem zatrzymał się gwałtownie.

Izba była maleńka, ciemna i duszna. Jednak pod ścianą pyszniło się prawdziwe łoże z rzeźbionymi zagłówkami i wysoką stertą puchowych poduch. Na piernatach rozpierała się wielka, dorodna niewiasta w wysoko podkasanej spódnicy. Pomiędzy jej mięsistymi udami zajadle szamotał się człowieczek w opuszczonych do kolan spodniach i kubraku z pozłocistej materii. Jego blade pośladki połyskiwały drwiąco w półmroku, chudy, spleciony z resztek włosów warkocz podrygiwał na plecach. W jednej garści dzierżył okazałą, mleczną pierś niewiasty, drugą ręką chwycił za gałkę wieńczącą łóżko i rzucał się niczym wyciągnięta na brzeg ryba. Kobieta przyjmowała owe wysiłki obojętnie, wyskubując nad jego ramieniem ciernie i zielsko, wczepione w tył kubraka. Łóżko tymczasem jęczało w piskliwym sprzeciwie sosnowych desek, zaś przy każdym gwałtowniejszym pchnięciu z rozprutej poduszki pod głową niewiasty unosiły się drobne białe piórka.

Gospodyni dostrzegła ich, pociągnęła towarzysza za rękaw i coś szepnęła niepewnie. Twardokęsek dostrzegł, że z legowiska na piecu wyglądają ciekawie dwie główki o nierówno przyciętych włosach koloru przybrudzonej słomy. W popielniku bawiło się trzecie dziecko, drobny chłopaczek w umorusanej koszulinie.

– Czego?! – właściciel pozłocistego kubraka obejrzał się na nich ze złością: twarz miał poczerwieniałą z wysiłku i gęsto zroszoną potem. – Toć gadałem, żeby nikogo do mnie nie prowadzić! Gadałem, nie?

– Gadaliście – zgodził się z cieniem szyderstwa rebeliant, nie spuszczając jednocześnie oczu z szeroko rozrzuconych ud niewiasty. – Takoż kazałem im do rana zaczekać, ale oszczekali mnie jako psy i do komendy kazali prowadzić. Tedy co mnie było, prostemu człowiekowi, czynić? Jak mus, to mus, więc przyprowadziłem.

– Mus? Widzi mi się, że mus to wy dopiero poznacie, jak was batogami każę na placu oćwiczyć! Co wam się zdaje, że mnie nic innego w głowie, jeno każdego chudo – pachołka w bramie witać a pod kolana podejmować z wdzięczności, że raczył przybyć? Niedoczekanie! – przytrzymał kobietę, która nieznacznie próbowała obciągnąć spódnicę i nakryć się nieco przed wzrokiem obcych. – Ja was jeszcze cierpliwości nauczę, kurwie syny! Ja wam komendę pokażę!

– Wyście już dość nam pokazali, rzyć gołą na powitanie wystawiwszy! – huknął zwajecki kniaź, ale takim głosem, że tamten w jednej chwili zmienił się na twarzy. – A jak wam czasu na powitania szkoda, tedy i z pożegnaniem pewnie zwłoki nie będzie. Bo mnie się widzi, że my nie do książęcego obozowiska zawędrowali, jeno w zamtuz nieochędogi!

Jedno z dzieci rozpłakało się. Wódz rebelii z ociąganiem zsunął się z niewiasty, poprawił palcami rzadkie włosy na skroniach, bez skrępowania podrapał się po tyłku i wciągnął spodnie. Był niski i chudy, ale na jego ramionach grały żylaste pasma mięśni. Schylił się, z przekleństwem sięgnął głębiej pod łóżko i wydobył parę wysokich, szlacheckich butów. Twardokęsek zgadywał, że musiał mu minąć czwarty tuzin lat, lecz nosił się po wielkopańsku, pstrokato i szumnie. Na palcach miał ponadziewane pozłociste pierścionki, w lewe ucho wraził kolczyk z wielkim szkarłatnym guzem, zaś na jego szyi pyszniły się trzy grube złote łańcuchy. Z zawodową biegłością zbójca oszacował tę fortunkę i zacmokał w uznaniu wargami. Jednak mimo całego przepychu, znać było, że lata spędzone na Półwyspie Lipnickim nie obeszły się łaskawie z bratem starego Smardza. Przez lewy policzek, od oka aż do zakrzywionej brody biegła mu szeroka szrama po cięciu mieczem, a z prawego ucha został jedynie wystrzępiony kikut. Na domiar złego, połamany w kilku miejscach nos Jastrzębca zrósł się wedle woli i rozpłaszczył, utrudniając oddychanie. Słowem, była to twarz człeka ciężko doświadczonego i przedwcześnie postarzałego.

– Ktoście są? – spytał na koniec Jastrzębiec, popatrując ku nim bystro. – Ale moja rada, byście bez dobrego powodu głowy mi nie zaprzątali, bom dziś wielce niecierpliwy.

– Tedy może wam humor poprawimy – odezwał się od drzwi Koźlarz. – Witajcie stryju i wybaczcie, żeśmy was nieobyczajnie w komorze naszli. Rzekłby wasz człowiek, żeście z niewiastą, poczekalibyśmy, póki nie skończycie.

– Koźlarz! – Jastrzębiec uśmiechnął się, ukazując puste miejsce po prawym, górnym zębie i przygarnął bratanka, co czyniło wrażenie dość zabawne, bowiem sięgał mu nie wyżej, niż do połowy ramienia. – A to dopiero nowina! Dalejże, poznakom mnie z towarzyszami, a wy, waszmościowie – pokłonił się czołobitnie przed gromadką – wybaczcie prędkie słowo i zapomnijcie urazę. Nie wyglądalim was tak rychło, a w dziczy człek grubieje ze szczętem i obyczaje szlacheckie traci. Nadto doszła nas dzisiaj wieść o kamratach naszych od Pomorców zasieczonych, tośmy strapieni i do gniewu skorzy. Zda się, trzeba będzie Wężymordowych pachołków od nowa nauczyć, kto na Lipnickim Półwyspie włodarzy.

Podczas owej przemowy oczy Jastrzębca nie przestawały chodzić, szacując ich skrupulatnie. Powitał kolejno Zwajców, pokornie sumitując się z wcześniejszego afrontu, wiedźmę uszczypnął w policzek i bardzo dwornie powinszował nadobności, Przemękę niczym starego druha uściskał, Kostropatkę z należytym uszanowaniem w rękę ucałował. Jednakowoż jego wesołość wydała się zbójcy dziwnie przewrotna, jakby pod układnymi słowy kryło się coś zgoła odmiennego. Niby radował się z przybycia bratanka, Zwajców zrazu obwołał sojusznikami i pod ich komendę się oddał, lecz Twardokęsek wyczuwał, że ów mały człowieczek nie tylko nie spodziewał się przybycia Koźlarza, ale też nie wyglądał go z nadmiernym zapałem. Nie dziwota, pomyślał cierpko, toć on zawdy był tutaj pan, a ninie przyjdzie mu przed młodym klękać i pierwszeństwa ustępować.

113
{"b":"100641","o":1}