– Nie pojmuję – podrapał się po głowie karzeł. – Niby mówicie, że bogowie prześladują ród Iskry, a tymczasem Mel Mianet dziewkę z opresji ratuje. To niby jak?
– Nie wszystkie krowy równo mleka dają – wtrącił sentencjonalnie zbójca. – Toć mógł ją Zird Zekrun tropić, a Mel Mianet ratować. Skąd człowiekowi wiedzieć, o co się nieśmiertelni swarzą? A że się swarzą, wiele jest dowodów. I mogą się na nowo powaśnić. Jeśli nie o dziedzictwo Iskry, to z powodu Żalników. Bo rzeknijcie mi łaskawie, czy z dobrej woli bogini oddała władztwo Zird Zekrunowi? Zgarnęła sprzęty, grzbiet kapotą nakryła i precz poszła? Jak żebraczka wciąż się po gościńcu bezdomna obraca? Objaśnijcież mnie, jaśnie książę – przymrużył wrednie oczy. – Wyście ponoć wtedy siedzieli w rdestnickiej świątyni. Coście zobaczyli?
– Niewiele – żalnicki wygnaniec wcale nie stropił się zbójecką natarczywością. – Lecz dość, by rozumieć, że o podobnych rzeczach nie przystoi głośno się wydzierać.
Szarka roześmiała się dźwięcznie.
– Zamilcz, pogańska dziwko! – wrzasnął kapłan. – Pierze tobie drzeć, a nie boskimi imionami gębę wycierać! Nie będziemy cierpieć…!
– Będziecie! – Ręka Koźlarza ciężko opadła na ramię Kostropatki. – Póki rozkażę, będziecie cierpieć, choćby i bluźnierstwo.
– Słusznie – uśmiechnął się krzywo Czarnywilk. – Bo na piasku nasze przymierze budowane, mości książę, jeśli zawczasu nie weźmiecie za pysk swojego kapłaństwa, i to króciutko. Myśmy z kniaziem cierpliwi, najwyżej który waszemu wyszczekanemu poplecznikowi żebra pogruchocze. Ale jakby tu kilka tuzinów woja stało, a byle kapłański pokurcz krucjatę począł głosić i wypominać narodowi pogaństwo, nie zwlekawszy ktoś niecierpliwy łeb by mu toporzyskiem ściął. Zanadtośmy się podobnych nawoływań osłuchali – dodał gorzko. – Nie będzie w Krainach Wewnętrznego Morza ni jednego boga, który by po Zwajeckie Wyspy nie sięgał.
– Tyle że o naszą doczesną dostatność im szło, kurewnikom! – huknął potężnie Suchywilk. – Bynajmniej nie o wieczyste bytowanie! Jeno o dobytek! O hawemie zwajeckie, co w nich najlepsze na świecie żelazo dobywamy. O świnie nasze i woły. O okręty, co od nich śmiglejszych próżno w świecie szukać. Nie darmo sam Wężymord na zwajeckim okręcie pływa. Na zrabowanym!
– A wyście niby nie grabili?! – rozdarł się piskliwie Kostropatka. – Kto na wiking po wszelakich brzegach chadzał? Kto cytadelę w Uścieży złupił i podpalił? Czy aby nie wy, Czarnywilku? A kto skalmierskie porty spustoszył i dożową córkę w niewolnicę obrócił? Nie wy, Suchywilku?
– Ano ja! – zwajecki kniaź wyszczerzył po wilczemu zęby. – I dlatego właśnie z nami, klecho, się zmawiacie i przeciwko Wężymordowi knujecie. Nie dla pociechy dusznej, ni ócz naszych modrych, ale właśnie dlatego, że nie masz w Krainach Wewnętrznego Morza lepszych nad Zwajców żeglarzy. A jak wam w tym jaki bogobojny skrupuł szkodzi, to zawczasu zawróćcie, ot, chociażby do klasztoru świątobliwej mateczki. Bo myśmy ludzia świecka i gruba, możem łacno waszą kapłańską delikatność urazić.
– Albo kapłańską delikatną osobę poturbować, jeśli gęby nie zawrze – dodał znacząco Czarnywilk.
– Skoro już wyłożyliśmy sobie urazy wzajemne, nie pomnę, który raz – odezwał się ironicznie Koźlarz – pokornie proszę i przedkładani, byśmy za naszym przewodnikiem nieco szybciej szli. Chłopina się zestrachał wrzaskami czcigodnych osób i tak wprzódek wyprysnął, że ledwo go między krzami widać. A niech nas tutaj zgubi, tedy całe nasze przyszłe przymierze pospołu z rachunkiem krzywd dawniejszych ugrzęźnie w trzęsawisku.
Pierwszy ryknął śmiechem zwajecki kniaź – wbrew sobie, lecz tak donośnie, że z karłowatej chrzęśli poderwało się stadko wychudzonego ptactwa.
– Zaś co do nawracania – ciągnął cierpko Koźlarz – to i kapłańskie nadzieje, i wasze obawy przedwczesne. Ja wam mogę, mości kniaziu, dzisiejszego dnia stosowne pergaminy podpisać i opieczętować należycie, poprzysiągłszy, że za mojego panowania ni jedna wyprawa nie pociągnie z Żarników na Wyspy Zwajeckie. Ale wy wiecie i ja wiem bardzo dobrze, jak to drzewiej z owymi krucjatami bywało. Zbierała się w dworzyszczu co znaczniejszego panka gromada narodu, dobrze od kapłanów podjudzona przeciwko poganom i lepiej jeszcze spragniona łupu…
– Panie! – zaprotestował Kostropatka.
– Dosyć! – głos Koźlarza ciął jak brzytwa, – Więc nikt się na kniazia nie oglądał, ani szlachta, ani zakon Bad Bidmone. Lecz ja podobnej rzeczy nie ścierpię. Nie będzie drobnych wojenek wbrew kniaziowskiej woli, nie będzie nawet szlacheckiego zbójowania po gościńcu. J tych wszystkich zbójrycerzy powywieszam jako psów! A będzie mi się który pan sprzeciwiał, takoż na gałę: skończy! Kapłanów nie wyłączywszy! – obrócił spojrzeń: na Kostropatkę i zbójca dech wstrzymał, bo mu się zdało, że książę na poczekaniu zetnie kapłanowi łeb.
Kostropatka aż się krok w tył cofnął przed książęcą furią. Koźli Płaszcz uśmiechnął się zimno, samymi kąciki mi ust.
Zbójca z namysłem przymrużył oczy. Coś mu się zdawało, że książę jeno markuje wściekłość. Wybuch Koźlarza w niczym nie przypominał rozjuszenia Suchywilka i jego połajanek, które wybuchały z nagła i mijały be śladu. Złość wygnańca była odmienna, chłodna i wystudiowana, jakby z dawien dawna czekał okazji, lecz tym bardziej zaskakująca, że zazwyczaj nie wtrącał się w podobne spory. Co więcej, wydało się nagle zbójcy, ż Koźlarz z rozmysłem usuwa się w cień, pozwalając Suchywilkowi dzierżyć wszelką komendę. Bo tak naprawdę pomyślał Twardokęsek, taki szmat czasu razem leziem; a człek ni odrobinę nie wie, czego się po tym żalnickim książątku spodziewać. Ani kędy bywał po tym, jak go ojcowizny wypędzono, ani w jakim winie gustuje, ani które dziewki mu w smak utrafią. Choć to ostatnie najprędzej przyjdzie zgadnąć, dodał, spoglądając spod przymrużonych powiek ku Szarce.
– Niebezpieczne słowa, mości książę – zauważył kg rzekł. – Niebezpieczne i zgoła bliskie bluźnierstwa, bo wiem nigdy w Krainach Wewnętrznego Morza nie bywało, aby kniaziowie kapłanów wieszali. Nie zamierzacie chyba powadzić się z boginią?
– Gdzieżbym śmiał? – Koźlarz spojrzał nań chłodno. Póki co jednak zakon Bad Bidmone pozostaje bez zwierzchności. A ja znam swoje kniaziowskie obowiązki i praw z racji urodzenia mi przynależne. Nie zapominajcie, żeń się chował w świątyni i że od samej żalnickiej pani pobierałem nauki. Za jej przyzwoleniem i błogosławieństwem żyw wyszedłem z rdestnickiej cytadeli w ową straszną noc najazdu. Z jej woli noszę na plecach Sorgo, miecz wykuty w ogniach Kii Krindara na wieczną pamiątkę łaski i opieki bogini nad książęcym rodem. I ona jedna może mi go odebrać.
– Nie sądzę – niedbale rzekła Szarka.
Książę odwrócił się ku niej – zielone i szare oczy zwarły się w sztychu, z jednaką gwałtownością. Jadziołek na ramieniu dziewczyny wysunął wprzód szyję i zasyczał nienawistnie. Grzebień krótkich, świeżo odrosłych piór podniósł się na jego głowie jak do polowania.
– Objaśnijcież mnie, pani – powiedział wreszcie Koźlarz ze zgoła dworską uprzejmością, która nie wiedzieć czemu zabrzmiała w uszach zbójcy niczym drwina. – Ja jestem człek prosty, na wygnaniu chowany między pospolitym narodem, gdzież mnie do waszej eksperiencji z bóstwami. Tym bardziej radbym wiedzieć, przed czym mnie w swej przenikliwości przestrzegacie.
– Nie jest rzecz niewieścia przed czymkolwiek was bronić czy przestrzegać i nie śmiałabym się podobnego afrontu dopuścić – Szarka skłoniła głowę, kryjąc drobny, niemal niedostrzegalny uśmieszek.
Tutaj żądło było ukryte głębiej, ale przecie Twardokęsek dobrze pamiętał, jak na Przełęczy Skalniaka rudowłosa córka Suchywilka zastąpiła księciu drogę do ukrytego w skale potwora.
– Nadto przeciwić się wam lękam, panie – ciągnęła dwornie, od czego Twardokęska aż kłuło nienawistnie w uszach – boście zanadto do wieszania skorzy. A może być, mowa moja nie znajdzie uznania w waszych uszach.
– Ani komu w głowie postała myśl, by wam w czymkolwiek uchybić, pani – książę ukłonił się nieznacznie, co, jak spostrzegł zbójca, nie było łatwe na omszałym pieńku – a już najmniej obwiesić. Toż wyście między nami niczym najcenniejszy klejnot – jako dziedziczka naszego umiłowanego druha, żalnickiego kniazia.