– Jak dla mnie – prychnął zbójca – nader przekonujące rumowisko z wieży pozostało! Toć tam nic nie było prócz kupy kamieni i gruzu. I nie gadajcie mi, że bóg złudy pokazywał! Własnymim oczyma oglądał.
– Świątynia się rozpadła – przyznał z ociąganiem karzeł. – Ale ninie o co innego się rozchodzi. O jadziołka. Jak on we świątyni Śniącego we zwierciadła wchodził – pokręcił z zadziwieniem głową – jakby w wodę nurkował. Strach brał patrzeć.
– Dobrze złachany wrócił – Twardokęsek rzucił nieprzychylne spojrzenie przycupniętemu na ramieniu Szarki ptaszydłu. – Coś się was blisko trzyma, nawet na polowanie nie za bardzo lata.
Była to prawda niewątpliwa: od pospiesznej ucieczki ze Spichrzy plugastwo prawie nie odstępowało Szarki. Twardokęsek spostrzegł też, jak w przykładnej zgodzie pochłaniają ze zwierzołakiem jakieś krwawe ochłapy, i miał wrażenie, że wiedźmia bestia podkarmia poturbowanego kompana. Domyślał się jednak, że była w tym jeszcze inna przyczyna: kiedy tylko Koźlarz nieopatrznie podszedł zbyt blisko Szarki, jadziołek stroszył pióra i syczał wściekle, jakby mu zaraz do oczu miał skoczyć. Bawiło to zbójcę o tyle, że zwajecki kniaź czynił dokładnie tak samo. Na widok rzekomego zalotnika córki nadymał pierś, wąsem groźnie ruszał, mamrotał coś nieprzychylnie i macał koło czekanika. Iście jak jadziołek.
– Wrócił złachany – ostro odpowiedziała Szarka – bom go posłała na polowanie przeciwko mocy nad wyobrażenie potężnej. Pamiętasz, Twardokęsek, com ci w Górach Żmijowych mówiła? Że jadziołek żywi się marą i wszelakim majakiem?
– Wyprawiliście jadziołka, żeby Nur Nemrutowi rozum mącił, jako z waszym czyni? – nie uwierzył zbójca. – Choć wiedzieliście przecież, że na jego snach zawieszone przeznaczenie Krain Wewnętrznego Morza? Jak mogliście?
– Widać mogłam – uśmiechnęła się blado.
– Boście dziewka plugawa i bezbożna! – wybuchnął Kostropatka. Poraniony na gębie kapłan zakrzywił palce, niczym szpony drapieżnego ptaka, i wygrażał nimi Szarce. – Ladacznica żeście i wiedźma obmierzła. W ogień was rzucić i cęgami…! Auuu! – zawył, kiedy Suchywilk spokojnie trzasnął go w pysk.
– Ja wam po dobroci radzę mordę zawrzeć! – rzeki zwajecki kniaź z hamowaną złością. – Wiecie, jak to u nas na Wyspach Zwajeckich czynią, jak kto ubliży czci niewieściej? Nikt się nie będzie z wami na ubitej ziemi potykać! To nie Skalmierz! U nas się takowych wyszczekanych oszczerców pospolicie owałasza. Tedy strzeżcie się, jak wam własna kuśka miła! Bo u mnie topór naostrzony i jeno czeka okazji!
– Toporem? Kuśkę? – zdziwił się fałszywie Czarny – wilk. – Poniechajcie, kniaziu. Toć się wam na stare lata wzrok popsuł i jeszcze wraz z nogą oberżniecie!
Kostropatka pokraśniał. Blizny nabiegły mu krwią, lecz milczał. Twardokęsek nie dziwił się: sam nie kwapiłby się do starcia z Suchywilkiem, mężem potężnym, przy tym rozjuszonym krzywdą córuchny.
– Wszakoż rzecz dziwna – ciągnął jakby nigdy nic karzeł – że się do was każda cudowność garnie i przylepia. Skrzydłoń, jadziołek, wiedźma, po kolei. Jakby je co do was wiodło i wabiło. Co więcej, z samymi bogami gadacie śmiało, nadto śmiało jak na śmiertelniczkę. Z Zaraźnicą, Cion Cerenem, z Nur Nemrutem na koniec, choć z nim krótka była konwersacyja – skrzywił się boleśnie na wspomnienie wieży – za szybko żeście miecze wyciągnęli. Ostawmy jednak w pokoju Śniącego. Objaśnijcie mnie, moja pani czcigodna, bom człek prosty a wścibski. Czemu spośród wszystkich wam jednej podobna rzecz się przytrafia?
– Sposobność, trafunek, zły los – odparła Szarka. – Jak sobie chcecie. Tyle wiem, że we wszystkim Delajati zamieszana. Nie z mojej winy, karle.
Znów to imię, pomyślał gniewnie zbójca. Nawet wiedźma, kiedy o Delajati słyszy, blednie jak płótno ze strachu. Nie dziwota, przecie bogini Servenedyjek nie będzie od nich samych lepszą, ani mniej wojenną. Przekleństwo, jedno przekleństwo…
– Wierę – karzeł w skupieniu podciągał opadające pończochy. – Mnie raczej ciekawość bierze, dlaczego żywa wychodzicie z podobnych spotkań. Rzadko się trafi, aby jakie bóstwo objawiło się człekowi śmiertelnemu. Rzadziej jeszcze, aby chciało z nim rozmawiać. A wy, proszę! Gadacie, jako z równymi, wykłócacie się, swarzycie. Świątynię Śniącego obróciliście w perzynę, zawczasu wysłuchawszy proroctwa. Nawet się wam rozum nie pomieszał, jak zwykle bywa z tymi, co spoglądają w zwierciadła Nur Nemruta. Więc się dziwuję.
– Ja was w tym, mości Szydło, objaśnię – Suchywilk pobłażliwie poklepał go po ramieniu, mało karła nie obalając w błoto. – Wyście z południa, gdzie naród miękki i obyczaje dziwaczne. A na północy inaczej bywa, takoż między ludźmi, jako bogami. Jak tylko wypłyniemy za Bełty, na wolne morze, sami zobaczycie.
– Uchowaj bóg! – mruknął pod nosem niziołek.
– Żadna trudność spotkać na Zwajeckich Wyspach Mel Mianeta Od Fali – ciągnął dobrodusznie Suchywilk – jak się z wodnicami bawi albo na brzegu pod postacią starego morsa drzemie po bardziej sutym obiedzie. Za sąsiada mamy i pod dach prosim chętnie, jak się stosowna okoliczność trafi. I jako żywo nikomu się rozum od tego nie mieszał, zaś Morski Koń bardzo naszą zwajecką gościnność chwali – rzekł z dumą. – Śmielej się ludziom pokazuje, zwłaszcza na Naparstnicy, gdzie pędzą najzacniej miody. Bo trzeba wam wiedzieć, że Mel Mianet bardzo syna miody.
– I na baby – wtrącił Czarnywilk.
– Baby, ale siarczyste, nasze, zwajeckie. Bo północni bogowie, to, za przeproszeniem, nie byle jakie ułudy i mamuny, co drzemią w środku zwierciadeł. U nas bogi porządne. Ludzkie i rozumne, a o swoje dziedzinę dbające. Nawet Kea Kaella z wiązką chrustu na grzbiecie włóczy się pod postacią starej wiedźmy po Sinoborzu i ludzi nieomal w garnki zagląda, samego kniazia nie wyłączywszy.
– Wciąż jeszcze gadają, jak za dziada Krobaka najęła się za pomywaczkę w książęcych kuchniach – przypomniał radośnie Czarnywilk. – Stary kniaź podszczypywał ją po trochu, aż wreszcie do komory zawlókł. Jak mu tam w boginię przemieniła, z opuszczonymi portkami przez dziedziniec precz zmykał.
– A darł się, a ciskał, jakby mu kto soli na ogon na pał! – zaśmiał się zwajecki kniaź.
– Toć mogła solą sypnąć, takoż i na ogon! – zawtórował mu Czarny. – Przecież za kucharkę była!
– A Org Ondrelssen? Włóczy się ze swoją kohortą najdalszej północy. My przywykli, mości Szydło, przywykli do bogów i zobojętnieli. Jak się komu morskie przypałęta w obejście, to mu tylko buty każą zzuć, nim mułu do izby naniesie. A potem sadzają na przednim miejscu i poją miodem, póki pod stół nie padnie. Żadne dziwowisko. Wedle mego rozeznania, z bogami idzie się dogadać, jak człek mowny a nie w ciemię bity. Jeno kapłaństwo samo najgorsza swołocz…
– Pomnicie, krewniaku, tę historię, jak Morski Koń waszej babki w zaloty chadzał? – zagadnął Czarnywilk, chcąc zawczasu sprzeczkę uciąć. – Przednia opowieść.
– Do waszej babki? – zdumiał się nieco mało politycznie zbójca.
– A co? – z urazą fuknął Suchywilk. – Babka była niewiasta cudna i w całych Wyspach Zwajeckich sławna z gładkości. Zda mi się, trza postój zrobić, boć od świtania o suchym pysku wędrujemy. Siędnijmy, ot, na tamtych pieńkach, to wam rzecz całą wedle porządku wyłożę.
Zbójca uśmiechnął się nieznacznie, bowiem po wielu dniach spędzonych w kompanii Zwajców rozumiał wyśmienicie, że bynajmniej nie o jadło szło ani wypoczynek. Otóż, północni wojownicy kochali się w opowieściach, zagadkach wszelakich, pieśniach starożytnych i rodowych wyliczankach niczym małe dzieci. Jak ich chęć naszła, nockę całą potrafili przewieść na powtarzaniu starych legend, a tak długich i zawikłanych, że nieobeznany w zwajeckich rodach zbójca rychło tracił wątek. A kiedy się trafiła sposobność, by opowiedzieć o starożytnych przewagach własnych przodków albo bogach nieśmiertelnych, co zawitali w gościnę współrodowców, Zwajcy ze szczętem tracili wszelki umiar. Na dodatek poczytywali sobie za wielką ujmę i zniewagę, gdyby kto ich opowieści nie chciał wysłuchać, tedy Twardokęsek posłusznie przysiadł na pieńku i wpatrzył się w zwajeckiego kniazia z należytą uwagą.