– Zatem, mój dobry Derkaczu, nic więcej mi wyjawić nie chcesz – Rutewka skrzywił się niebezpiecznie. – A to mi się nie podoba, wcale nie. Widzisz, mój dobry Derkaczu, ja jestem człek prosty. Ze mną trzeba zwyczajnie, ze szczerego serca gadać. Bo ja się tajemnicami brzydzę. Bo jak mi się taką tajemnicą oczy mydli, to mogę sobie pomyśleć, że ktoś chce moimi rękoma własne porachunki załatwiać. Że mnie ktoś podbechtuje, bym za niego gorące kasztany z ognia wyciągał. A ja temu bardzo niechętny, mój dobry Derkaczu. I może to być rzecz dla wszystkich nieprzyjemna, bowiem tu się nożowniccy czeladnicy kręcą, a oni mają zwyczaj nosić przy sobie żelastwo. Dobrze naostrzone żelastwo. Powiadam więc po dobroci, mój Derkaczu, łacniej ty ze mną gadaj, niźli z nimi, bo oni są bardzo prędcy i to nie tylko w gadaniu.
– Nie straszcie mnie, wielmożny Rutewko, jam człek niestrachliwy – flegmatycznie odparł żebrak. – Nie po to mnie tu wasze poplecznik! przywiodły, żeby zaraz cichaczem zarżnąć. Chciałem z wami mówić, boście człek rozumny i posłuch w mieście macie znaczny…
– Ktoś ci głupot nabajał, dziadu! – zachichotał ochryple Rutewka. – Posłuch w mieście! Odkąd mnie książę pan banitą obwołał, jeno same szczury mi przyjaciółmi. Ot, siedzę w wilgotnej norze i prawie ludzkiego oblicza nie oglądam. Tyle że mi kto od święta kawał spleśniałego chleba podrzuci, żebym z głodu nie sczezł.
Użaliwszy się nad sobą, Rutewka spojrzał chytrze ku dziadowi, czekając odpowiedzi. Bowiem każdy człowiek lepiej obeznany w spichrzańskiej polityce rozumiał, że z banicją to nie do końca tak było. W istocie Rutewka od kilku ładnych lat w mieście mącił. Pobratał się z drobnym mieszczaństwem, z rzemieślnikami, a nade wszystkim z najemnymi pracownikami, czeladnikami, partaczami i całym drobnym miejskim motłochem. Czas jakiś nawet na ratuszu zasiadał, ale co roztropniejsi mieszczanie nie tylko, że go słuchać nie chcieli, ale jeszcze wszelkie jego zamierzenia zawczasu niweczyli. I tak się rychło skończyło, że go z rady precz popędzono, a Rutewka solennie znienawidził patrycjuszy – z wzajemnością zresztą.
Po niesławnej porażce w radzie miejskiej Rutewka więcej nie mieszał się w urzędową politykę i do sprawy zabrał się zgoła nieurzędowo, ale z równym zapałem, budząc coraz większe przerażenie w szeregach zasobnego mieszczaństwa. Zrazu nie ośmielał się jawnie zadzierać ani z księciem, ani ze świątynią. Ostrze jego gniewu skierowało się przeciwko wrogowi zgoła mniej groźnemu, acz bliższemu i bardziej podatnemu na napaści – mianowicie przeciwko miejskiemu patrycjatowi. Rutewka nie był głupcem, co to, to nie. Pojmował wyśmienicie, że trudno będzie podjudzić pospólstwo przeciw starej szlachcie, a tym bardziej kapłanom. Ale ze świeżo uszlachconymi mieszczanami sprawa była zgoła odmienna. Był to wróg swojski, by nie rzec, na własnej piersi wyhodowany, a przy tym bez ogródek obnoszący się ze swą nową pozycją. Jednak tak naprawdę poszło o rzecz jeszcze bardziej przyziemną – o podatki.
We Spichrzy rozumiano, że stara zasiedziała szlachta ma swoje przywileje i, przy całym zwyczajowym gderaniu, ludzie przywykli do owej niesprawiedliwości. Podobnie stała rzecz z kapłanami Nur Nemruta. Ale dlaczego byle kupczyna od nas lepszy, myśleli ponuro cechowi mistrzowie, skoro żyją jeszcze ludzie, co pamiętają, jak jego dziad bednarz wedle Solnej Bramy wiórki strugał? Czemu nam książę pan kark do ziemi podatkami przygina, a byle kleszcz marny, co na lichwie do majątku doszedł, nie dość, że grosza złamanego nie płaci, to jeszcze szóstką koni po mieście się rozbija? Dlatego, że za gotowiznę u księcia pergamin wykupił, to on na ostatek jaśnie pan? Dlatego, że mu skryba na kolasie zamiast gmerka herb wymalował, ze lwem albo i dziewką, co gołym tyłkiem świeci?
Ostatnimi czasy owe szemranie przybrało na sile. Zbiory od lat były nader marne. Na przednówku ludzie głodowali, zaś najpierw regenci, potem książę pan poczęli bez rozmysłu sprzedawać za gotowiznę uszlachcające dokumenta. Doszło do tego, że stary Skwarek, miejski grabarz, którego aczkolwiek nikt za rękę na okradaniu grobów nie złapał, ale głośno o tym na targowiskach gadano, wysupłał nielichy worek srebrników i powlókł się do cytadeli po dowód szlachectwa. Książęcy urzędnicy nie zwlekając, popędzili go precz, ale całe zdarzenie wielce ludzi wzburzyło.
I wtedy właśnie znów znienacka wypłynął Rutewka. Z początku tylko gadał po karczmach, co jeszcze nikogo za bardzo nie niepokoiło. Wkrótce jednak zaczął po placach wygłaszać rozmaite oracyje. Gardłował o prastarych spichrzańskich wolnościach, o przywilejach, które sięgają czasów Vadiioneda i dowodnie wyłuszczają wszelkie świadczenia – a naturalnie nie znajdziesz w nich ni połowy tego, czego dziś jaśnie książę Evorinth wymaga. Jednak zaskarbił sobie wielką sławę nie owymi historycznymi przykładami, ale bardzo przytomnym gromieniem świeżo upieczonej szlachty. Jakże to, wołał Rutewka na środku Rynku Solnego, czy nie widzi nasz dobry pan Evorinth, że marniejemy pod jego bokiem? Nie rozumie, że przez jego fanaberie, przez przywileje i uszlachcenia bez – rozumne z każdym rokiem mniej nas, pospolitaków, którzy cały ciężar księstwa na własnych barkach dźwigamy? Bo podatki nie lżeją, bynajmniej, tyle że na mniej głów je ninie dzielić trzeba. Tedy ja się pokornie zapytuję, co pana czyni? Czy urodzenia godność i czyny przodków szlachetne, jako drzewiej bywało, czy gotowizna, za którą u książęcych skrybów byle łajdak pergaminus sobie wykupi? Ja nie przeciwko księciu panu skargi podnoszę, ale przeciw onym pijawkom, co się na naszej krwi upasły. Niechaj i oni dla pospólnego dobra się przyczynią, niechaj po staremu książęcą daninę płacą…
Jak można było przewidzieć, bardzo się jego słowa pospólstwu podobały. Aż na koniec, rozbestwiony milczeniem rady miejskiej, Rutewka spłodził Wielką Petycję. W tuzinie artykułów opisał żądania pospolitego człowieka i że jako zwyczajnemu chamowi strażnicy bronili mu dostępu na książęce pokoje, własnoręcznie przybił je na dźwierzach cytadeli. I tu się Rutewka bardzo przeliczył. Bowiem książę nie mieszał się w miejskie niesnaski, ale podobne zniewagi przyjmował bardzo nieprzychylnie. Nim jeszcze dzwony oddzwoniły wieczorne modły, na wszystkich placach Spichrzy odczytano książęcy edykt, który ogłaszał Rutewkę banitą, skazywał na wygnanie z miasta i surowo zakazywał wszelkich z nim konszachtów.
Wtedy jednak było już dużo, dużo za późno. Rutewka ani myślał wynosić się ze Spichrzy. Miał nieliche grono popleczników, którzy go chyłkiem wywiedli z domu, i odtąd zapadł się niczym kamień w błotnistych, spichrzańskich ulicach. Nie znaczy to bynajmniej, że mącenia zaprzestał. Przeciwnie, powszechnie było wiadomym, że się ze swymi stronnikami zmawia, zaś od czasu do czasu na placach pojawiały się nader zjadliwe paszkwilusy podpisane jego imieniem. Całe miasto miało przednią uciechę, bowiem choć Rutewka zasłynął wrednymi mowami, w piśmie okazał się daleko wredniejszym. O ile przemawiając hamował się jeszcze, teraz z kretesem popuścił sobie cugli i nikogo nie szczędził. Że zaś miał prawdziwy talent do składania sprośnych kupletów, rychło na spichrzańskich ulicach powtarzano przyśpiewki o burmistrzu, radzie miejskiej, a nawet o księciu i pani Jasence.
A jeszcze później rzeczy poczęły iść ku gorszemu. Rutewka pobratał się z nożownickimi czeladnikami, których była w Spichrzy cała rzesza, a bardzo mistrzom niechętnych. Rychło dołączyli do nich wyrobnicy, którzy w budach za murem materie barwili, nazywani pogardliwie Sinymi Kciukami, od farb, którymi upaprani chodzili. Do spisku wciągnięto też szkolarzy, co Rutewkowe paszkwilusy przepisywali, a w potrzebie potrafili miejskich pachołków nielicho poturbować. I nim się ktokolwiek obejrzał, poczęły się po mieście mnożyć napady na nowo uszlachconych mieszczan. Trafiało się, że w biały dzień obdzierano ich z przyodziewy, kijami bito albo i chłostano, na skrwawionych plecach malując siną farbą owe gmerki, od których się w nowo nabytym szlachectwie odżegnywali. W końcu nawet książęcy dworzanie bali się po zmierzchu zapuszczać w co bardziej pobuntowane dzielnice. Jednym słowem, prawomocnie z miasta wypędzony, zdołał Rutewka ze swoją szajką nieprawomocnie, wszak nader skutecznie całą Spichrze zastraszyć.