Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie byłem sam. Świat Pomiędzy nie należał do mnie. Kręcili się po nim bracia od cierni. Dlaczego ich nie spotkałem? Pewnie dlatego, że był tak samo wielki jak świat realny. Odległości są te same. Nie wiedzieli o mnie, dopóki… Dopóki nie umarł stary mnich. Umarł i znalazł się w świecie Pomiędzy. Każdego może to spotkać. A zresztą, może sam chciał. Może do tego dążył. Tam dowiedział się o mnie. To on na mnie polował. To on zadzwonił do widmowych ubeków. To było jak mahjong. Gdy jeden kamień pasuje do drugiego, możesz go zdjąć z planszy. A pod spodem widać kolejne. „Gdzie jest księga?”. Te kamienie musiały do siebie pasować. Nie było innego wyjścia. Michał zabrał księgę.

Brat Jan ukrył ją. Ukrył ich największą relikwię – ich przewodnik po świecie Pomiędzy, ich rozmówki turystyczne i ich bilety. Ukrył tak, by nikt po jego śmierci jej nie zabrał i żeby wróciła do zakonu. Ale jego chłopcy nie znaleźli jej. Dali dupy. Nie zrozumieli wskazówek mistrza. A Michał tak. Odczytał jakieś zaszyfrowane tropy, może wyryte na ścianach albo zapisane atramentem sympatycznym. Jakieś cholerne abrakadabry godne templariuszy, choćby ukryte pośród łacińskich sentencji. I ubiegł ich. Zabrał księgę. A potem sam zginął. Czy zmusili go do powiedzenia czegoś o mnie? A może dowiedzieli się inaczej?

Kolejne kamienie. A pod nimi następne. Gdzie jest księga? „Kiedy sięgasz, sięgaj głębiej…”.

– Przepraszam pana – powiedziała nagle jakaś dziewczyna, odsuwając drzwi przedziału. Spojrzałem na nią nieprzytomnie, stół z rozłożoną partią mahjonga zniknął gdzieś, kamienie poleciały w kosmos, na wszystkie strony, jak odłamki gwiazdy. Dziewczyna, której nigdy dotąd nie widziałem, wyciągała do mnie rękę z telefonem komórkowym.

– To do pana.

– Słucham?

– Telefon do pana. – Wyjąłem aparat z jej dłoni, patrząc z osłupieniem. Miała zupełnie puste oczy, pozbawione wyrazu, niczym szklane kulki. Wydawało się, że cały czas porusza wargami, subwokalizując bezgłośnie „te…le…fon…do…pana…”.

– Słucham?

– Uciekaj z tego pociągu! – usłyszałem kobiecy głos w słuchawce.

– Kto mówi?

– Uciekaj, już! Uciekaj!

Oddałem telefon i zerwałem się z siedzenia, zanim dotarło do mnie, co robię. Przeciskałem się przez korytarz odwrotnie do kierunku jazdy. No i co dalej? Skakać? Gdzie, dlaczego? Bomba?

Przepychałem się pomiędzy ludźmi, nagle dostrzegając w tłumie nieludzkie twarze, jakby maski z różowej gumy, z czarną dziurą w miejscu ust i dwoma takimi samymi zamiast oczu.

Ktoś coś do mnie mówił, widziałem, jak jego twarz rozmazuje się znienacka niczym nieostre zdjęcie, usta rozciągają się w milczącym wrzasku i zostają tak, rozwarte jak jaskinia.

Zatrzymałem się pomiędzy wagonami, dysząc ciężko. Wahacz tańczył mi pod nogami, jakieś metalowe elementy obijały się gdzieś pod spodem z głuchym łomotem. Usiłowałem zebrać myśli. Usiłowałem oddychać, ale powietrze zrobiło się jakieś puste, jakby nagle skończył się tlen. Skakać w biegu? W szczerym polu? Ciągnąć za hamulec?

Ktoś odsunął drzwi i pojawił się konduktor. W granatowym garniturze, z mundurową czapką, torbą i ręczną kasą fiskalną u paska.

Sięgnąłem bezmyślnie po bilet. Konduktor wydawał się na przemian wysoki i chudy, niski i gruby.

– Dzień dobry, proszę uciekać z pociągu – oznajmił służbowym tonem. Odwrócił się i odszedł.

Wszedłem do następnego wagonu, kiedy nagle świat przekoziołkował mi w głowie. Usłyszałem coś jakby pisk sokoła, potem zacząłem zapadać się w sobie. Otoczyła mnie gęstniejąca mgła i jakaś duchota. Najwyższym wysiłkiem woli, jakbym nieudolnie sterował marionetką, rozsunąłem drzwi pomiędzy wagonami i zrobiłem dwa zezowate, chwiejne kroki, żeby nie upaść w wahaczu. Chciałem wyciągnąć rękę i przytrzymać się czegoś, ale nie zdążyłem. Pomyślałem jeszcze, że lepiej usiąść na podłodze, żeby nie walić się bezwładnie jak wieża, ale było już za późno.

Twarz miałem wbitą w błoto, a w ustach smak krwi, popiołu i kurzu. Wokół stała bura, nieprzenikniona mgła. Witamy w świecie Pomiędzy.

Dźwignąłem się na kolana. Nigdy jeszcze nic podobnego mnie nie spotkało. Zdarzyło mi się parę razy zemdleć, jednak nie lądowałem automatycznie w Krainie Półsnu, ilekroć uderzyłem się w głowę. To było coś innego. Umarłem? Tak nagle? Już? Koniec?

Wstałem i rozejrzałem się. Goła ziemia, po której snuła się mgła, ślady popiołu i kurzu na czarnych, ochroniarskich spodniach. W półmroku majaczyły pokręcone Ka drzew, jak bonsai z piekła rodem.

Postanowiłem spróbować wrócić. Przynajmniej wiedziałem, gdzie jest moje ciało. W pociągu osobowym do Środy Wielkopolskiej. Gdzieś tu musiało być Ka torów, ale mój futerał leżał na podłodze wagonu drugiej klasy i oddalał się ode mnie z każdą chwilą.

Przypomniałem sobie sokoła. Dzięki niemu poprzednio zdołałem wrócić, mimo że widmowe miasteczko nie znajdowało się przecież w Poznaniu.

Ruszyłem przed siebie w mglisty i chłodny półmrok. Gdziekolwiek.

A wtedy zalało mnie światło. Rozległ się trzask i znalazłem się w strumieniu mdłego światła rzucanego przez dwa bliźniacze reflektory. Samochód?

– Stój! – huknęło gdzieś z mgły.

Rzuciłem się w bok jak zając. Gnałem, ile sił, kłujące gałęzie smagały mnie po twarzy. Za mną, wśród białego oparu majaczyły jakieś niewyraźne, czarne sylwetki. Coraz bliżej. Widziałem, że przecinają mi drogę. Skręciłem, przeskoczyłem jakiś rów, przewróciłem się o korzeń, zerwałem, znowu biegłem. Osaczali mnie.

Nie wiedziałem, które z czarnych kształtów to prześladowcy, a które drzewa. Gdzieś za mną i z boku usłyszałem szczekanie, ale niepodobne do szczekania normalnych psów. Brzmiały jak ogary piekieł, i pewnie tym właśnie były. Uciekałem. Coś chwyciło mnie za kurtkę i rękaw. Wywinąłem się wściekle, kopnąłem i uwolniłem połę.

– Tu jest! Tutaj! – rozdarł się ktoś.

Dopadły mnie psy.

Przeraźliwie chude charty w zbrojach. O paszczach pełnych rekinich zębów, długich łbach i postrzępionych małych uszach. O oczach płonących gnilnym blaskiem próchna.

Pierwszy wystrzelił z białej nicości jak torpeda, prosto na moją głowę. Uchyliłem się, przeleciał nade mną, zdołał zwinąć się w miejscu i chwycić za rękaw, rozdzierając mi rękę. Inny uwiesił się nagle u drugiego ramienia. Wrzasnąłem i próbowałem go kopnąć, ale zwaliłem się na ziemię. Walczyłem w milczeniu, ogary charkotały wściekle, zaciskały zębate paszcze niczym imadła i zapierały się łapami. Wyrwałem jedno ramię, całkiem bez sensu, żeby odrzucić połę kurtki i obmacać bezsilnie udo. Nie było olstra z obrzynem. Zabrali mi je – tam, na UB. Kordelas przepadł jeszcze na cmentarzu w Mogilnie. Koniec. Nie miałem nic.

Byłem bezbronny.

Dopadli mnie, skopali, a potem wykręcili ręce do tyłu i związali drutem. Czułem, że to drut. Zwykły, stalowy, jak z ogrodzeniowej siatki. Poczułem dotyk kombinerek, ktoś za moimi plecami, stękając, skręcał końce drutu.

Tym razem darowali sobie worek. Wiedziałem już, kto to. Rozpoznałem podkute noski skórzanych saperek z cholewami, olejowy smród grubych, skrzypiących płaszczy.

Powlekli mnie do ciężarówki, staroświeckiej, z maską podobną do pyska krokodyla, z kołami kryjącymi się pod baniastymi błotnikami i wciąż świecącymi reflektorami niczym wyłupiaste ślepia. Cisnęli twarzą w dół na drewnianą skrzynię z desek pachnących kurzem i krwią.

Usłyszałem jeszcze, jak trzaskają drzwiczki w szoferce, potem drzwi innego samochodu. Zapuszczono silniki. Ten drugi już znałem – sapiący dychawicznie diesel z klekocącymi zaworami. Czarna, obła limuzyna, którą pamiętałem z widmowego miasta. Pojazdy ruszyły.

Trwało to bez końca. Leżałem na deskach, o które co rusz tłukłem głową i twarzą, a kiedy tylko próbowałem zmienić pozycję, dostawałem kopa. Okutym noskiem smukłej saperki z cholewami, wystającej spod poły długiego, skórzanego płaszcza.

Rozbili mi głowę. Czułem gęste krople toczące się po moim czole i twarzy jak gorący wosk. Krople, które spadały na deski, lśniąc jaskrawym, fosforycznym blaskiem niczym rubinowe żaróweczki. Krwawiłem, a to oznaczało, że żyję. Widma nie krwawią.

50
{"b":"100629","o":1}