Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Należy tańczyć, nie należy być natrętnym ani namolnym, natomiast należy być hojnym, prowadzić dowcipną i interesującą rozmowę, a nade wszystko sprawiać wrażenie, że ci nie zależy.

Nie zależało mi.

W tańcu można nawiązać kontakt wzrokowy, stopniowo zadzierzgnąć nić sympatii, zmienić solowe występy w duet, a potem przejść do niezobowiązującej propozycji poczęstunku i rozmowy. Procedura. Jeżeli przejdziesz przez nią z odpowiednią dozą spontaniczności i uda ci się zrobić dobre wrażenie, jesteś w domu. Trzeba się zorientować, kiedy wywołuje się przychylność, a kiedy niechęć. Wyglądać na zainteresowanego, ale nie zdesperowanego.

Robiąc to wszystko, czułem się okropnie. Trochę jak głuszec w tańcu godowym, a trochę jak wyliniały goryl tłukący się pięściami po klacie, przytupujący i ryczący. Błazenada. Koszmar.

Dałem spokój i wróciłem do baru wypić jeszcze jedną zalewę do pieczeni. Czułem się głupio i tyle.

– Super tańczysz – powiedziała krótko ostrzyżona brunetka o szarych oczach. – Możemy się zapoznać? Chodź jeszcze na jeden kawałek, tamci dwaj to jakieś wsioki.

Nie do wiary.

To nie do uwierzenia.

– Może najpierw się czegoś napijesz?

– Ekstra!

Zamówiłem jej coś kolorowego, odpowiednio egzotycznego i uruchomiłem reakcję łańcuchową. Myślałem, że to jest trudniejsze. Przynajmniej kiedy byłem w odpowiednim wieku, było.

Po piętnastu minutach była moja. Sprawiała wrażenie głupiutkiego stworzenia, które najwyraźniej z jakichś niepojętych powodów postanowiło mnie uwieść. Może była prostytutką, a może naganiaczką jakichś osiłków, którzy w odpowiednim momencie pozbawią mnie portfela i zegarka. W każdym razie coś z nią było nie tak, ale właściwie nic mnie to nie obchodziło.

– Pracujesz w filmie? – zapytała.

– Dlaczego?!

– Bo tak wyglądasz. Masz ekstra styl.

Ten ekstra styl brał się na przykład stąd, że założyłem absurdalną białą marynarkę z czarnymi japońskimi ideogramami na plecach. Kupiłem ją pod wpływem jakiegoś idiotycznego impulsu, a potem wstydziłem się nosić. Wyglądałem w tym jak Yakuza z kreskówki. Do tego miałem na nadgarstku tagheuera i płaciłem bez namysłu za dowolne drinki. Bez dwóch zdań, mój styl był ekstra. W migającym świetle nie było widać, że się czerwienię. Co ja tu robię?!

Trudno, terapia musi boleć. Wszystko wydawało mi się lepsze niż niewydarzony zaświat, snujące się tam widma, popiół i kurz. I wszystko było dobre, żeby o tym zapomnieć. Moja ukochana miała zgrabne nogi i płaski, umięśniony brzuszek. Czego chcieć więcej? Prawie nie miała piersi ani rozumu, ale to nie były powody do narzekań.

Tylko, że było mi wstyd.

Nie mieli śliwowicy.

– Podwójną whisky bez lodu – powiedziałem do barmana.

– Jest tylko zielony Johnny Walker.

Za moich czasów whisky nie bywała zielona.

– A jest Tillamore Dew? Albo Dimple?

– Nie.

– Trudno. – I tym była zachwycona. Już wieszała mi się u ramienia, patrząc, jak wypijam whisky duszkiem, jakbym pokazywał jakieś sztuki. Chciałem się tylko znieczulić. Była już moja. Terapia.

Do damskiej toalety stała kolejka. Dziewczęta cierpiały, czekając na otwarcie magicznych drzwi, a potem spędzały w przybytku niekończące się minuty, jakby chciały zemścić się na tych, które wciąż czekały.

Męska pozostawała wolna. I zupełnie pusta.

Skorzystałem z pisuaru, podziwiając reklamy prezerwatyw, a później umyłem ręce, patrząc na własną gębę w lustrze. Nie mogłem pojąć, co tu robię.

Nie znoszę suszarek do rąk. Stoisz bez końca pod wyjącą maszyną, która wyłącza się co parę sekund, a w efekcie i tak masz zimne, wilgotne dłonie jak sprzedawca ryb.

Znowu spojrzałem w wielkie lustro nad rzędem stalowych, polerowanych umywalek i zmartwiałem, krztusząc się własnym oddechem.

Nie trzeba dużo krwi, żeby pomieszczenie wyglądało niczym rzeźnia. Jest tak jaskrawa i wyraźna, że dość porządnie rozchlapanej jednej szklanki, żeby wrażenie było przeraźliwe.

Obejrzałem się gwałtownie, ale zobaczyłem tylko piaskowe, świeżo umyte płytki. Natomiast w lustrze łazienka wyglądała, jakby odbyło się tu azteckie święto. Bryzgi na ścianach, rozmazane i rozdeptane kałuże na podłodze, odcisk dłoni na drzwiach pierwszej kabiny pokrytych okleiną podobną do polerowanej stali. Wyraźnie odbita dłoń oraz smugi zostawione przez palce.

Drzwi odchyliły się, ukazując niewyraźną, widoczną tylko kątem oka sylwetkę chłopaka.

Siedział zwinięty w kłębek, mnąc przesiąkniętą krwią koszulę, i kołysał się monotonnie.

– Dlaczego… – Jego głos był jak syk węża, jak wyładowanie elektryczne, jak buczenie transformatora. – Dlaczego mnie zabił? Co ja teraz zrobię? Zabił mnie, kurwa! Dlaczego!

– Nie zastanawiał się nad tym – powiedziałem mu. Podniósł na mnie białoniebieską, rozmazaną twarz, pokrytą krwią, i straszne, mętne oczy niczym rosół zaprawiony kroplą mleka. – Po prostu się wściekł. Bez większego powodu. Nie pomyślał, że jeśli wsadzi ci nóż w brzuch, to cię zabije. Nie myślał, co będzie potem. Stało się. Teraz nie żyjesz. Lepiej idź, gdzie trzeba. Zostaw ten kibel.

Drzwi otworzyły się nagle, wpuszczając muzykę i zgiełk.

Odwróciłem się gwałtownie.

– Z kim rozmawiasz?

Moja dziewczyna. Zapomniałem, jak miała na imię. Szczupła, ze sterczącymi kapselkami piersi, ledwo odznaczającymi się pod kosmatym sweterkiem kończącym się nad brzuchem tak płaskim, że można by na nim ustawić kieliszki. Krótkie jak sierść, czarne włosy i puste spojrzenie szarych oczu.

Wtuliła się we mnie całym ciałem, objąłem ją uprzejmie i nie mniej uprzejmie pocałowałem w usta. Chętne, wilgotne, od razu rozwarte i uzbrojone w język ruchliwy niczym rozzłoszczony wąż.

Jej dłoń wsunęła się nagle między nas i zaczęła ugniatać moje spodnie.

– Chodź… – stęknęła. – Chodź, zamkniemy się w kabinie.

Kabina nie nosiła śladów krwi, była wypucowana i lśniła stalą jak karcer, ale drzwi były otwarte.

Otwarte, a kiedy tu wchodziłem, na pewno wszystkie były zamknięte.

Objąłem dłońmi jej głowę i lekko odchyliłem do tyłu. Rozchyliła wargi i oblizała je koniuszkiem języka.

Po raz pierwszy zobaczyłem ją w ostrym, pełnym świetle.

Omal nie wrzasnąłem.

Odskoczyłem gwałtownie, czując, jak blednę, jak nagłe, elektryczne ciarki ścinają mi twarz, uda i plecy.

To wyglądało, jakby jej skóra zrobiła się nagle przezroczysta, jak mgła albo muślin, jakaś niezdrowo świetlista, jakby przysypana mąką. A od spodu ciężko, żółtą barwą kości przeświecała paskudna, spróchniała czaszka, patrząc czarnymi dziurami.

Maska śmierci.

– Co się stało? – zapytała szeptem, wyraźnie przestraszona. – Nie podobam ci się?

Twarz miałem jak ścierpniętą. Przysiadłem na stalowym blacie, w który wpuszczono umywalki. Właściwie już nie żyła. Stała nad grobem. To była tylko kwestia czasu. Krótkiego czasu. Boże, ile miała lat? Dwadzieścia?

Trzęsącymi się rękami skręciłem sobie papierosa, rozsypując drobno cięty tytoń. Milcząc, schowałem paczkę do kieszeni marynarki. Zapalniczka ślizgała mi się w rękach.

– Posłuchaj – powiedziałem, zmuszając do pracy zardzewiałe nagle gardło. – Posłuchaj mnie uważnie. Idź do lekarza, rozumiesz? Zaraz jutro idź do lekarza. Z samego rana. Do prywatnego lekarza.

Wyjąłem kilka banknotów i wcisnąłem jej do ręki. Patrzyła na mnie z osłupieniem.

– Ty wiesz… – wyszeptała. – Ty to widzisz… Skąd…?

A potem skuliła się, osunęła na kafelkowaną podłogę i zaczęła płakać. Głośno i rozpaczliwie, aż mi się serce krajało.

– Myślałam, że jesteś taki jak on – szlochała. – Mówił, że jest reżyserem, sukinsyn…! Chciałam cię zarazić! Wszystkich was chciałam zarazić! Wszystkich, takich jak on… dranie… zanim umrę…! No idź już! Chciałam cię zarazić! Zostaw mnie!

– Nie rób tego – powiedziałem.

Poszedłem. Zostawiłem ją, klęczącą na podłodze i szlochającą wśród rozsypanych banknotów.

Zatrzymałem się jeszcze przy barze, gdzie wziąłem i dużą wódkę i przed przełknięciem dokładnie wypłukałem nią usta i gardło.

18
{"b":"100629","o":1}