Jeżeli człowiek, który powinien bezwzględnie zostać zbawiony, naprawdę wisi tam gdzieś w zaświatach, to wszyscy jesteśmy zgubieni.
W takich momentach trzeba wstać. Chociaż na pięć minut. Wyjść do kuchni, napić się wody albo mleka, zapalić papierosa. Iść do łazienki. A potem wrócić do łóżka i położyć się w zupełnie innej pozycji. Przetrzepać poduszkę, ułożyć ciało na drugim boku.
Wtedy koszmar nie wróci.
Nie zapalałem światła, wędrując przez mroczny dom, wydawało mi się, że w ciemności coś się kłębi, wije w kątach, wyciąga do mnie drapieżne ręce.
Normalne u świra.
Hormon snu rozkłada się od światła. Jeżeli zapalisz lampę choćby na chwilę, prawdopodobnie już nie zaśniesz.
Deszcz bębnił w łazienkowe okno, w ciemnościach ogrodu coś się poruszało, wiatr miotał gałęziami. Burza.
Spuściłem wodę i wtedy z trzaskiem zwalił się na mnie huk gromu, łazienka wypełniła się pulsującym światłem, w którym zobaczyłem oświetloną sino sylwetkę za oknem, owalną plamę z czarnymi jamami oczu i ust, jak obraz Muncha.
Nie wrzasnąłem. Zachłysnąłem się tylko powietrzem, czując się tak, jakby wyładowanie błyskawicy przepłynęło przez moje ciało. Włosy stanęły mi dęba.
A w następnej sekundzie zrozumiałem, że to ja.
To moja własna sylwetka odbita w szybie. Grzbiet oblazły lodowe mrówki, czułem, że trzęsą mi się ręce.
Odetchnąłem głęboko kilka razy, patrząc na zalewaną deszczem szybę, na kołyszące się na wietrze gałęzie. Potrzebowałem kobiety, potrzebowałem tabletki seconalu, może filiżanki herbaty.
Widywałem widma i trupy. Przeprowadzałem dusze na drugą stronę światła, wędrowałem między światami. W mojej piwnicy leżały pieniądze, które dostałem od umarłych. A mimo to udało mi się doprowadzić do stanu, w którym drżałem jak osika we własnej łazience na widok odbicia w szybie. Z powodu złego snu i burzy. I czwartej rano.
Parszywej wilczej godziny, kiedy umysł człowieka jest bezbronny niczym u pięcioletniego dziecka. Czwarta rano. Czas, gdy wali się kolbami w drzwi. Czas skrytobójców, czas tajnej policji i upiorów.
Uspokoiłem się i ruszyłem z powrotem do sypialni.
I wtedy, w świetle kolejnej błyskawicy zobaczyłem dłoń.
Odcisk dłoni na szybie.
Niknącą powoli plamę szronu w kształcie dłoni, z rozczapierzonymi palcami, odbitą na szybie od zewnątrz.
Odcisk zniknął całkowicie w ciągu pięciu sekund, sekund, które policzyłem.
Zostały tylko ciemność, deszcz i burza.
I człowiek stojący we własnej ciemnej łazience, z nogami zmienionymi w betonowy odlew.
Telefon zadzwonił znowu, ledwo zamknąłem oczy.
Są takie dni.
Otworzyłem powieki, które wydały mi się częściowo sparaliżowane i przysypane piaskiem. Okazało się, że jest już szaro, burza za oknem zmieniła się w beznadziejną mżawkę. Spojrzałem na zegar. Piętnaście po szóstej.
– Dzień dobry, mam nadzieję że pana nie obudziłem? – Człowiek o skrzypiącym głosie starca mówił tonem sugerującym, że obudzenie kogokolwiek przyzwoitego o tej porze jest zwyczajnie niemożliwe. – Tu ojciec Lisiecki. Dzwonię w sprawie brata Michała.
Michał nie miał brata. Sam był bratem. Mój nieżyjący przyjaciel był zakonnikiem. Jezuitą. Tyle tylko, że od dwóch tygodni nie miał już żadnych spraw.
– Czy ojciec nie powinien być na jutrzni? – zapytałem, starając się, żeby mój głos nie brzmiał zbyt zgryźliwie.
– Jutrznia jest o czwartej – wyjaśnił lekko zaskoczony.
– O czwartej. Zapamiętam.
Kojarzyłem go. Chudy staruszek w szarym swetrze, o uśmiechniętych oczach, sterczącej grdyce i lekko krogulczych rysach. Przeor jak z obrazka.
– Czy mógłby pan dzisiaj przyjechać do nas?
– Do klasztoru? – To było głupie pytanie, nie dysponowali siecią piwiarni ani nocnych klubów.
– Brat Michał zostawił coś dla pana.
– Co? – Michał umarł nagle. Bardzo nagle. Raczej nie mógł się tego spodziewać.
– Proszę przyjechać. O siódmej?
– O ósmej – powiedziałem stanowczo. Nie zaczynam dnia od modłów i postów. Nie biczuję się na śniadanie. Jestem osobnikiem świeckim. Potrzebuję szczoteczki do zębów, kanapek, ciepłej wody, papierosa i filiżanki kawy.
Jadąc do Brusznicy, gdzie stał klasztor, w którym rezydował mój zmarły przyjaciel, nie czułem już lęku. Nocny koszmar się rozwiał. Zostały tylko smutek i senność. Przejściowe pory roku nie są dla mnie najlepsze. Dla nikogo takiego jak ja. Obłęd lubi wracać jesienią lub przedwiośniem. Lubi niż, mgłę, ołowiane zachmurzone niebo. Budzisz się rano i masz do dyspozycji albo nieokreślony lęk, albo smutek. A czasami jedno i drugie. Chciałbym obudzić się pogodnym i uśmiechniętym lub przynajmniej obojętnym, ale jedyne, na co mogę liczyć, to wybór między trwogą a rozpaczą oraz nadzieja, że nie zwariuję do reszty.
Miasteczko leżało ciche i beznadziejne, spowite mgłą i mżawką jak żałobnym kirem. Nie mogło się zdecydować, czy jest miastem, czy wsią, i najwyraźniej umierało. Sprawiało wrażenie, że zbudowano je już w stanie śmierci klinicznej. Ulice były pełne dziur, w chodnikach ani jedna płyta nie była cała ani prosto położona. Wszystko, co metalowe, było zardzewiałe i krzywe, co drewniane było złamane, co pomalowane obłaziło z farby.
Ledwo wjechałem, napatoczyłem się na pogrzeb. Z całym małomiasteczkowym przepychem śmierci, wśród powagi i tandety, jaką dają plastikowe białe kalie i papierowe chryzantemy. Czerń, srebro, kute wieńce z metaloplastyki, konny karawan wyglądający jak powóz Drakuli, mężczyzna w czarnym trójgraniastym kapeluszu i w pelerynie niosący pogrzebową chorągiew z kostuchą, ksiądz z Biblią w dłoni w płaszczu przeciwdeszczowym, niewielki orszak ciągnący poboczem, okryty łuską rozpostartych parasoli, niczym czarny wąż.
Zacisnąłem ręce na kierownicy i przepuściłem kondukt, starając się nie patrzeć im w twarze. Wiedziałem, że to wróci. Po prostu była taka pora roku i nic nie mogłem na to poradzić. W takim stanie odbieram wszystko jak jakiś czujnik. Czuję zapach stęchlizny i pleśni z mieszkań, w których się tłoczyli, gdzie wśród lśniących spękanym lakierem starych mebli jedynym żywym obiektem jest migający telewizor, z którego nieustannie leją się seriale, czuję, że osaczają mnie zagracone podwórka, zapadnięte dachy, pokryte liszajem ściany. Czuję odór taniego wina, słyszę błahe rozmowy. Nuda, beznadzieja, brzydota i monotonia. Życie kręcące się w kółko jak mysz w kołowrotku. Spoglądali na mnie bezmyślnie i wydawało mi się, że mają jednakowe, obojętne twarze. Korowód manekinów.
To niezupełnie jest złudzenie. Kiedy jestem w takim stanie, czuję życie obcych ludzi. Czuję je tak, jakby to były moje własne wspomnienia. Wiem, gdzie trzy-; mają pieniądze, gdzie śpi babcia, czuję zapach ich życia, smród beznadziejnej codzienności i zawiedzionych nadziei.
To wcale nie jest zabawne.
Stał na chodniku. Stał i patrzył na kondukt w bezbrzeżnym osłupieniu. Wyglądał jak nieostre, poruszone zdjęcie. Czarna plama garnituru skontrastowana z zamazaną bielą twarzy, dziury oczu, jakby był postacią namalowaną rozmytą akwarelą. Nikt go nie widział. Nikt poza mną. Po prostu stał i patrzył.
Widziałem go tylko kątem oka. Przy odrobinie wprawy można nawet przyjrzeć się czemuś, co jest z brzegu pola widzenia, nadal patrząc prosto przed siebie. Patrzyłem na orszak i na taniec wycieraczek i nie miałem ochoty go widzieć, ale i tak widziałem.
Oglądał własny pogrzeb.
Zatrzymałem się na poboczu i poczekałem, aż sobie pójdą, aż uspokoi się moje skołatane serce. Mężczyzna na chodniku też zniknął.
Może poszedł zobaczyć, co zrobią na cmentarzu.
A potem ruszyłem dalej. Powinienem już dawno się przyzwyczaić, ale to nie takie łatwe. Do tego po prostu nie można się przyzwyczaić.
Paru zmokniętych obywateli snuło się smętnie przed sklepem spożywczym, po maleńkim renesansowym rynku dreptało kilka gołębi. Zatrzymałem samochód na pustym placu przed ratuszem, gdzie białą farbą wymalowano krzywo kilka prostokątów miejsc parkingowych.