Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Główny kapitanat Tirianu mieścił się w wielkim, parterowym budynku, który zapewne niegdyś był magazynem zbożowym, a teraz rozlokowali się w nim urzędnicy i kanceliści. W środku roiło się od kupców, pośredników i zwykłych żeglarzy, z których każdy miał do załatwienia nie cierpiącą zwłoki i niezwykle ważną sprawę. Jednak przyznać muszę, że mimo tłoku, w środku panował niezwykły wręcz ład, a nad porządkiem czuwało kilku strażników portowych z solidnymi pałami w dłoniach. I sam widziałem, że potrafili tymi pałami przylać petentom nie potrafiącym zachować się zgodnie z obowiązującymi regułami.

Musiałem odczekać swoje w dość długiej kolejce do jednego z kancelistów. Siwy, zasuszony człowieczek siedział nad stertą ksiąg i papierów. Blat biurka, palce, a nawet uszy miał poplamione inkaustem.

– Słucham – zapytał niecierpliwie, kiedy stanąłem przednim.

– Chcę wynająć dobry statek i kapitana znającego rzekę w górnym biegu – powiedziałem głośno.

Kancelista odłożył pióro na blat biurka i podniósł na mnie wzrok.

– Macie tiriańską licencję? – zapytał, uważnie mi się przyglądając spod siwych, rzadkich brwi.

– Nie – odparłem. – Jestem kupcem z Hezu.

Ktoś stojący za mną parsknął śmiechem, ktoś inny pokazał mnie palcem, a jakiś głos krzyknął: „znajdźcie mu kapitana, który chce stracić uszy”. Urzędnik uśmiechnął się samymi ustami.

– Nie sądzę, żeby ktoś z wami chciał popłynąć, skoro nie macie licencji – powiedział z ledwo ukrywanym rozbawieniem.

– Nie wierzę, że w Tirianie nie ma kapitana, który nie chce zarobić solidnej sumki za kurs na południe – powiedziałem ze zdumieniem.

– Posłuchajcie no, panie… – zawiesił głos.

– Godryg Bemberg – wyjaśniłem. – Licencjonowany kupiec z Hez-hezronu.

Znowu ktoś z tyłu parsknął śmieszkiem, słysząc te słowa.

– Posłuchajcie no, panie Bemberg – rzekł. – Nie znam kapitana, który by z wami popłynął. Wykupcie w gildii jednorazową licencję albo skorzystajcie z pośrednictwa naszych kupców. To wam mogę poradzić. Następny! – Odwrócił ode mnie wzrok.

– Zaraz, zaraz…

– Następny! – powiedział już ostrzejszym tonem i spojrzał w stronę jednego ze strażników.

– Dobrze, już dobrze – powiedziałem, kiedy zobaczyłem, że strażnik wolnym krokiem zmierza w moją stronę.

W końcu wielce upokarzające byłoby, mili moi, gdyby biedny Mordimer dostał pałą po plecach w tiriańskim kapitanacie. I w dodatku nie mógł we właściwy sposób ukarać napastnika.

Przepchnąłem się przez tłum i wyszedłem na zewnątrz budynku. Przysiadłem na murku ze zrezygnowaną miną i nie musiałem długo czekać, aż podszedł do mnie młody, bogato ubrany człowiek. Miał zdobiony srebrem, jedwabny kaftan i haftowane ciżmy z fantazyjnie wygiętymi noskami. U zdobionego, szerokiego pasa kołysał się sztylecik o grawerowanej srebrem rękojeści.

– Witajcie, panie Bemberg – powiedział serdecznym tonem. – Jeśli dobrze usłyszałem wasze szacowne nazwisko.

– Ano dobrze – wstałem z murku i skinąłem mu głową.

– Pierwszy raz w Tirianie, co? Ach, jakżeż to nieuprzejmie z mojej strony! Jestem Maurycy Mossel, pośrednik, do waszych usług, panie. – Porwał moją dłoń i potrząsnął nią z zapałem. – Jeśli zechcecie wysłuchać kilku rad, chętnie wam ich udzielę przy kielichu lub dwóch dobrego winka.

– A co wy w tym macie za interes, panie Mossel? – zapytałem nieufnie.

– To już zobaczycie i ocenicie sami, a na razie rozmowa ze mną nie będzie was kosztować więcej jak dzbanek wina – wyjaśnił ze szczerym uśmiechem i odgarnął złoty lok, który opadł mu na czoło.

– No, to prowadźcie – burknąłem.

Winiarnia, do której weszliśmy, nie należała do najtańszych, i zapewne odwiedzali ją co najmniej średnio zamożni kupcy. Ale obsługujące gości dziewki były ładne, żwawe i domyte, kielichy i dzbany nie poszczerbione, wybór win ogromny, a same trunki z całą pewnością nie zostały uświęcone ceremonią chrztu. Tak więc winiarnia musiała się cieszyć dobrą reputacją. Mossel dał znak karczmarzowi i zaraz zaprowadzono nas do małego stołu, odgrodzonego od reszty sali drewnianym przepierzeniem.

– Dzbanek białej Alhamry – rozkazał mój towarzysz, czując się tu najwyraźniej jak u siebie w domu, i uszczypnął w tyłek zalotnie uśmiechniętą dziewczynę, która przyszła odebrać zamówienie.

Dziewczyna miała obfity biust i mocno wydekoltowaną sukienkę. Bardzo dobrze, bo wasz uniżony sługa zawsze uważał, że każdy człowiek powinien chlubić się tym, co ma najlepszego.

– „Dwie piersi twoje, jako dwoje małych bliźniąt sarnich. Szyja twoja, jako wieża z kości słoniowej” – wyrecytowałem, zanim pomyślałem, żeby ugryźć się w język.

– Widzę, że znacie dobrze słowa Pisma, panie – stwierdził Mossel.

– Jedynie te, które pozwalają skaptować płeć piękną – zaśmiałem się rubasznie. – Opowiem wam, panie Mossel, jakie to przygody z pewną – uniosłem palec znacząco – damą wysokiego rodu, miałem okazję…

Chrząknął znacząco.

– Jeśli pozwolicie – powiedział. – Zajmijmy się lepiej waszymi kłopotami, jeśli łaska…

– Ano tak – odparłem, udając zmieszanie. – Damy damami, a interesy interesami.

Dziewczyna przyniosła spory dzbanek wina i dwa kielichy. Mossel rozlał trunek i uniósł kielich.

– Za powodzenie w interesach, panie Bemberg – rzekł uroczystym tonem.

– Ano – przytaknąłem. – Żeby te dukaty w moim mieszku szybko dorobiły się siostrzyczek i braciszków.

Roześmiał się szczerze, upił łyk wina i klepnął mnie serdecznie po ramieniu. Zdolności aktorskich nie można było mu odmówić.

– Powiedzcie, jakie interesy sprowadzają was do Tirianu – rzekł – a ja wam postaram się pomóc z całych sił, bo widzę, żeście człowiek dowcipny, zacny i bystrego umysłu.

– Mam trochę gotowizny po zmarłym wuju – powiedziałem. – Postanowiłem ją rozmnożyć. Ktoś mi powiedział, że na południu, w górze rzeki, dostanę towary, które sprzedam w Hezie z trzykrotnym, a może większym przebiciem. Chcę więc wynająć statek oraz znającego rzekę kapitana, na południu kupić wino, samit, a może kilka pięknych dziewek, i wrócić do Hezu z towarami. – Stuknąłem kielichem w blat stołu. – Tak żem sobie właśnie umyślił.

– I wydaje się wam to takie łatwe, panie Bemberg – rzekł. Założę się, że musiał się nieźle bawić. – A nie pomyśleliście o piratach albo o wykupie tiriańskich licencji?

– Wynajmę ludzi do ochrony, a ufam, że będę mógł zabrać się z innymi kupcami w kilka statków. Ale licencja? – zawiesiłem głos. – Mam licencję z Hezu, panie Mossel, a to pozwala mi na handel wszędzie w obrębie włości Jego Ekscelencji biskupa, czyli i tu, w Tirianie.

Pokiwał głową i zauważyłem, że z trudem ukrywa rozbawienie.

– Prawo prawem, a zwyczaj zwyczajem, panie Bemberg – rzekł. – Widzę, że jest z was człowiek ufny i prawy, ale miejscowi kupcy nie lubią konkurencji. Powiem wam, jak przyjaciel, co możecie zrobić. – Wypił wino, a potem dolał nam trunku do kielichów. Udawał, że się zastanawia.

– Mogę wam polecić szacownych miejscowych kupców – powiedział – którzy chętnie zakupią dla was towary, podług przedstawionego im spisu, i przewiozą je do Tirianu. Możecie też w jednym z naszych domów handlowych wykupić jednorazową licencję, a wtedy zyskacie bez trudu pomoc kapitanatu w znalezieniu statku i kapitana, i sami pożeglujecie na południe, w zgodzie z naszym prawem oraz obyczajem. Jednak wygodniejszy dla was będzie pierwszy sposób. Spędzicie czas w Tirianie, a ja was z chęcią zaprowadzę do uroczych panien, które umilą wasz czas. Żadnych tam dziwek – zastrzegł się zaraz. – Bo ja z takowych usług nie korzystam…

Dobrze, że miłosierny Pan nie razi kłamców piorunami, bo Maurycy Mossel już dawno by nie żył.

– … więc przemyślcie dobrze całą sprawę, by nie narazić się na stratę majątku.

– Dużo takie pośrednictwo kosztuje? – spytałem, drapiąc się po brodzie.

– Pogadacie na miejscu – uśmiechnął się. – Ale nie więcej niż podwójne przebicie…

– Na miecz Pana! – krzyknąłem w udawanym gniewie. – Nigdy się nie zgodzę na takie zdzierstwo!

37
{"b":"100397","o":1}