Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wiesz co – roześmiałem się. – Na twoim przykładzie widać, że nawet dziwki Bóg obdarzył rozumem. Sądzę, że takie towarzystwo w Tirianie może być całkiem miłe.

– Och, dziękuję, Mordimer – powiedziała z radością i przytuliła się do mnie.

Ja myślę! Zawsze lepiej mieć jednego poważnego klienta, który dobrze płaci (miałem nadzieję, że van Bohenwald płaci jej dobrze), a nie ich stado. Mężczyzn, których trzeba obsługiwać, czy się ma na to ochotę, czy nie, i niezależnie od tego, kim są oraz jak wyglądają. A Enya była na tyle miła i dobra w miłosnych zapasach, że perspektywa przedłużenia naszego uroczego, płatnego romansu o kilka lub kilkanaście dni całkiem mi się spodobała.

W porcie czekał już plenipotent van Bohenwalda, stetryczały jegomość o skrzywionych ustach i czerwonym nosie, ubrany pomimo upału (ale dużo, dużo mniejszego niż w Hezie, bo w Tirianie dawało się jakoś oddychać) w wełniany, szary płaszcz.

– Jestem Tobias Amstel – powiedział, skłaniając głowę. – I reprezentuję w Tirianie interesy pana van Bohenwalda. Pozwólcie, że zaprowadzę was na kwaterę. A ona ma tu zostać. – Ruszył niedbale dłonią w kierunku Enyi. – Ktoś po nią przyjdzie…

– Godryg Bemberg – odkłoniłem się uprzejmie, mając nadzieję, że szacowny van Bohenwald nie rozgłosił po całym Tirianie, kim jestem. – A ona idzie ze mną – odparłem i plenipotent tylko uniósł brwi, ale nie odezwał się.

– Pana wola – rzekł w końcu. – Proszę za mną.

Port w Tirianie i towarzyszące mu magazyny oraz składy kupieckie rozłożone były nad rzekami i jeziorem. W zasadzie ten port składał się z kilku oddzielnych cumowisk, kilka też było kapitanatów oraz posterunków straży celnej i służby podatkowej. Wąskie alejki i uliczki ciągnęły się zygzakami wśród budynków postawionych bez żadnego architektonicznego planu. Kluczyliśmy tu i tam, w gęstym tłumie przewalającym się przez ulice. Ten tłum był chyba nawet gęstszy niż w Hezie. Może po prostu straż z Hezu nieco bardziej zwracała uwagę, kogo wpuszcza za miejskie mury? Na ulicach Tirianu oprócz zabieganych przechodniów, roiło się od przekupniów, żebraków, cyrkowców, przedajnych dziewek, silnorękich do wynajęcia, pijanych tragarzy i dokerów. Za to miejskiej straży można było szukać do upojenia. Raz tylko błysnął mi w słońcu stalowy hełm strażnika i zobaczyłem ostrze wysoko niesionej glewii. Ciekawe, jakby sobie poradził tą glewią w zbitym tłumie wypełniającym ulice? Dużo lepsza wydawałaby się zwykła, okuta żelazem pałka. No, ale glewia na pewno godniej się prezentowała…

Ładnych kilka pacierzy trwało, zanim dotarliśmy do nieco spokojniejszej dzielnicy. Tu ulice były szersze, domy i kramy bogatsze, a budynki zwykle ogrodzone. Teraz też częściej można było dostrzec patrol miejskiej straży. Stanęliśmy przed solidnym jednopiętrowym budynkiem w kształcie podkowy. Szyld nad drzwiami głosił: „Pod Lwem i Jednorożcem. Tanie wino, wyśmienite obiady, bezpieczny nocleg”. Poza tym jakiś domorosły malarz wymalował ogromnego białego jednorożca (trochę przypominał osła z rogiem wyrastającym spomiędzy oczu) wspinającego się na tylne nogi i trzymającego kopyta nad głową lwa. Ku mojemu zdumieniu lew miał czerwoną sierść i trzy łapy. W każdym razie nigdzie nie mogłem dostrzec czwartej.

– Wymyślna nazwa – zauważyłem.

– Tirian – odparł mój przewodnik, jakby to słowo miało tłumaczyć wszystko.

Marius van Bohenwald kazał mi wynająć naprawdę wygodną kwaterę. Składała się z dwóch małych pokoików na pierwszym piętrze, z oknami wychodzącymi na ogród, znajdujący się na tyłach gospody. W jednym z pokoi stało szerokie, upiornie skrzypiące łoże, w drugim stolik i dwa sczerniałe ze starości zydle. Ale w kredensie zobaczyłem sporą kolekcję butelek. Pełnych, rzecz jasna. W dodatku pełnych całkiem dobrego wina, którego nie omieszkałem zaraz popróbować.

– Jeśli będzie pan miał jakieś życzenia, proszę dać znać oberżyście – powiedział Tobias Amstel. – Wie, gdzie mnie szukać.

– Dziękuję – skinąłem głową, a on wyszedł pospiesznie.

– Dba o ciebie – stwierdziła Enya, rzucając się na łóżko, aż jęknęło, jakby kogoś w środku zarzynano. – Ten kupiec.

– Ano dba. – Byłem zadowolony, bo lubię, kiedy ludzie mnie szanują.

A oberża sprawiała naprawdę wrażenie przyzwoitej. Zresztą ważne było, że noclegi i jedzenie miałem na koszt mojego pracodawcy. I nie zamierzałem sobie niczego żałować.

– Masz tu kogoś zabić, czy co? – Odwróciła się i zrzuciła bluzkę. – A może chodź do mnie? Masz ochotę?

– Później – odparłem. – Zabić? – Pokręciłem głową. – Czy ja jestem płatnym mordercą, dziewczyno?

– To co masz zrobić? Jeść, pić i gzić się ze mną?

– No to byłby raj – roześmiałem się. – Gdyby płacono za takie rzeczy. Pamiętaj, że nadmierna ciekawość szkodzi zdrowiu. Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie.

– Eee tam – powiedziała rozkapryszonym tonem.

– Jak będziesz niegrzeczna, oddam cię do tego burdelu, gdzie miałaś iść, i wezmę sobie dziwkę, która mniej gada.

– Aha, już to widzę. – Roześmiała się i pogłaskała po nagich piersiach, a jej różowe sutki wyprężyły się. – Chodź, Mordimer, i zerżnij mnie porządnie. Potem możesz załatwiać interesy, a ja się prześpię.

Roześmiałem się również i nalałem nam wina do kubków.

– Może to i dobry pomysł – powiedziałem.

* * *

Enya przetrzymała mnie w łóżku niemal do zachodu słońca, aż w końcu biedny Mordimer musiał wyrwać się z jej objęć, gdyż przecież przyjechał tu pracować, a nie słodko leniuchować. Tak to już jest, mili moi, że żadna przyjemność nie może trwać wiecznie, a poza tym nie byłoby dobrze widziane, gdybym pierwszego dnia po przybyciu nie odwiedził mych braci inkwizytorów z tiriańskiego Inkwizytorium. Oczywiście nie obligowały mnie do tego żadne przepisy, ale prawo zwyczajowe wyraźnie mówiło, że obcy inkwizytor powinien zameldować o swej obecności miejscowym i przedstawić cel pobytu, jeżeli tylko nie był on tajemnicą służbową.

Tak więc zostawiłem Enyę (ona zresztą momentalnie odwróciła się do ściany i zasnęła) i wolnym spacerkiem udałem się na rynek, przy którym stał solidny, murowany budynek Inkwizytorium. Od ulicy odgradzał go kamienny mur, tak wysoki, że musiałbym nieźle podskoczyć, by zobaczyć, co się za nim dzieje. Przy kutej w żelazie bramie siedział znudzony strażnik miejski, z glewią opartą o mur. Ze zgorszeniem zauważyłem, że ostrze broni było całe pokryte rdzawymi naciekami. W Hezie za takie niedbalstwo z całą pewnością ukarano by go solidną chłostą.

– Czego? – warknął, widząc, że zmierzam w stronę bramy.

– Wstań, synu, kiedy ze mną rozmawiasz! – powiedziałem ostro.

Spojrzał spode łba.

– Bo co? – podniósł się na nogi i oparł dłoń na drzewcu glewii. – Burdy chcesz robić?

– Zamelduj, że inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, Mordimer Madderdin, chce wejść na teren Inkwizytorium.

– Oww-wielmożny, raczcie wybaczyć. – Wzrok strażnika nagle spokorniał, a on sam skulił się i puścił drzewce glewii, jakby go parzyło. – Już wołam.

Szarpnął za sznur zwisający przy murze i po drugiej stronie odezwał się czysty, głośny dźwięk dzwonka. Już po chwili szczęknęła odmykana brama i zobaczyłem służącego w wytartym, czarnym kaftanie i trzymającej się czubka głowy czapeczce.

– Czym mogę służyć? – spytał uprzejmym tonem.

– Jestem Mordimer Madderdin – powtórzyłem, zastanawiając się, ile razy będę musiał jeszcze się przedstawiać, zanim dotrę do Inkwizytorium. – Inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.

– Zapraszam, mistrzu. – Odemknął szerzej bramę i uśmiechnął się. – U nas dziś pustki, ale starszy cechu na pewno z radością przyjmie waszą dostojność.

Podziękowałem mu skinieniem głowy i wszedłem za bramę. Murowany budynek Inkwizytorium otoczony był pięknym, świetnie utrzymanym ogrodem. Wśród grządek z różanymi krzewami krzątali się dwaj ogrodnicy w szarych fartuchach, a trzeci szczękał wielkimi nożycami, przycinając wysmukłe tuje. Na środku ogrodu zobaczyłem marmurową fontannę, z której wypływał sztuczny strumyk ginący gdzieś pośród krzewów. A przed samymi drzwiami stała marmurowa figura Jezusa ze stalowym mieczem w dłoni. Jezus był ubrany w lekką zbroję, długie włosy wypływały spod hełmu z nosalem. Sam posąg był znakomity, lecz jego umiejscowienie wydało mi się nieco dziwne. Otóż Chrystus wyglądał tutaj na odźwiernego, stróżującego przy drzwiach Inkwizytorium. Za mniejsze już błędy paliło się ludzi na stosach. No, sprostujmy: za mniejsze błędy paliło się niegdyś ludzi na stosach, bo w dzisiejszych czasach Kościół i jego słudzy złagodnieli i nie ścigali już herezji tak zawzięcie jak dawnymi czasy. Szczerze mówiąc, uważałem to za słuszne, gdyż tak postawiony posąg wystarczyło jedynie przenieść w inne miejsce, a nie od razu palić właściciela. Pochopność jest często wrogiem pokory i zrozumienia. A my – inkwizytorzy – chcemy wszak w pokorze rozumieć innych.

35
{"b":"100397","o":1}