– Słucham, panie hrabio. – Oficer odłożył pusty już kielich, po czym dolał wina z dzbana, najpierw hrabiemu, potem mnie, a na końcu sobie.
– Wszystko zaczęło się od zniknięcia ludzi z Niedźwiednika… – zaczął.
– Takie tu barbarzyńskie nazwy – mruknął hrabia. – Niedźwiednik, Brzozowiec, Mchowe Górki, Bagniskowo, Sfornegace, Utopowa Czeladź…
– Sfornegace? – uśmiechnąłem się. – Faktycznie, barbarzyńskie. Ale, jak to, poruczniku: od zniknięcia? Nie znaleziono ciał?
– Ano nie – odparł. – Myśleliśmy, że ktoś ich podkupił, tak jak mówił pan hrabia, bo tu brakuje rąk do pracy. Trzeba karczować puszczę, ziemia twarda i nieurodzajna, więc miejscowi panowie prześcigają się w wolniznach.
– Jednak potem już mordowano osadników?
– Tak jest. Trzy razy. Trzy wioski. I za każdym razem przychodził list zawiadamiający, gdzie mamy jechać po zwłoki.
– Szukaliście morderców?
– Szukaj wiatru w polu – mruknął Rons. – To wielka puszcza. Bagna, rozlewiska, ostępy, labirynt jaskiń na południu. Jak chciałbyś, całą armię byś mógł ukryć, a nie kilkunastu zbójów. Tyle, że do tej pory nawet zbójować tu się nikomu nie chciało. A ja mam ośmiu żołnierzy i kilkunastu zbrojnej służby. Miałbym dziesięciokroć więcej i jeszcze nic bym nie zrobił. A przecież nie możemy zostawić zamku bez straży.
– I tak mi będą wyrzynali ludzi! – Hrabia huknął pięścią w stół, aż przewrócił się kamionkowy kociołek i na blat wypłynęła ciemnozielona masa.
– Żadnych żądań? Nic? – zapytałem.
– Czego oni by mogli żądać ode mnie? – zapytał z jakąś niespodziewaną goryczą. – Dwa lata już zalegam z podatkiem. Jak długo mi służysz darmo, Rons?
– Prawie rok, panie hrabio.
– No właśnie. Za wikt i dach nad głową. Taki to i ze mnie hrabia.
– Upokorzcie się więc pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili – odpowiedziałem mu słowami Pisma.
– Tylko ciekawe, kiedy ta chwila nadejdzie – de Rodimond spojrzał na mnie wyblakłym wzrokiem. – Myślicie, że możliwe jest odkrycie kamienia filozoficznego? Tinktury czerwonej?
– Nie, panie hrabio. Myślę, że nie – odparłem zgodnie z prawdą.
– I ja tak sądzę – pokiwał głową. – A ile Cornelius złota ode mnie wyłudził na te doświadczenia… Mój Boże…
– Cornelius? – poddałem.
– Taki oczajdusza – wyjaśnił niechętnie Rons. – Ostrzegałem pana hrabiego, ale ja oczywiście jestem jedynie prostym człowiekiem. Nie mam wykształcenia i nie rozumiem umysłów, które unoszą się na wyżynach nauki – powiedział z ironią, wyraźnie kogoś cytując.
– Alchemik, prawda? Kazał go pan hrabia powiesić?
– Przydałoby się – roześmiał się niewesoło Rons. – Wyczuł pismo nosem i zemknął.
– Książę Haggledorf piętnaście lat czekał na wyniki prac swego alchemika – powiedziałem. – Zastawił połowę włości na jego badania. No, a piętnastego roku stracił cierpliwość i kazał go usmażyć w żelaznym fotelu…
– O, na to nie wpadłem. – de Rodimond klasnął dłońmi w uda. – Chciałem go tylko powiesić.
– Kiedy uciekł ten Cornelius? – spytałem.
– Pół roku temu? – Hrabia spojrzał pytająco w stronę porucznika, a oficer skinął głową.
– Czyli przed zaginięciem ludzi z wioski i pierwszymi atakami?
– A co ma wspólnego jedno z drugim? – de Rodimond wzruszył ramionami.
– List, panie hrabio – wyjaśniłem. – Mówiłem, że pisał go człowiek wykształcony. Poza tym, nadzwyczaj wyraźne jest, iż miał o coś żal do pana hrabiego. Przecież to zawiadamianie o popełnionych zbrodniach, to czysta złośliwość. Sądzę, iż bawiła go bezsilność pana hrabiego, jeśli wolno mi być szczerym.
– Już sobie wyobrażam, jak Cornelius obgryza zwłoki – parsknął ironicznie de Rodimond. – No, ja dziękuję, ale jeśli tak działa nasza Inkwizycja…
– Cornelius to słaby, mizerny człowiek – wyjaśnił Rons. – Jak mógłby wybić drwali, rybaków, pasterzy? W dodatku uzbrojonych i znających się na walce? Ponosi was fantazja, inkwizytorze.
– Proszę o wybaczenie, panie hrabio – powiedziałem, skłaniając głowę. – Staram się tylko objąć całą sprawę mym wątłym umysłem i niechybnie popełniam liczne błędy.
– Niebezpieczny człowiek – rzekł po chwili milczenia de Rodimond, zwracając się do oficera – z tego naszego inkwizytora. Naprawdę niebezpieczny. – Pokiwał głową i obrócił wzrok na mnie. – Więc sądzisz, że doktor Cornelius jest zamieszany we wszystko?
– Z braku innych przesłanek, przyznam z pokorą, iż taka myśl zaświtała w mojej głowie.
– Daruj sobie… – burknął – te uniżoności. Bo ufam, że nie za gładkość mowy zostałeś inkwizytorem. Długo już służysz Kościołowi?
– Długo, panie hrabio.
– Miałeś do czynienia z podobnymi sprawkami?
– Z podobnymi nie.
– No to mogę się cieszyć, że jestem pierwszy, co? Następne doświadczenie w inkwizytorskim fachu…
– Czy pan hrabia ma mapy okolicy? – zapytałem, ignorując jego złośliwości.
– Mapy… Też coś… Spróbuj namówić cesarskich kartografów, żeby tu przyjechali.
– Czy te wioski są… były – poprawiłem się – daleko od siebie?
– Dwa dni drogi – odparł Rons. – Mniej więcej.
– Jakbym chciał odwiedzić wszystkie, jak musiałbym jechać? W linii prostej?
– Nie, oczywiście że nie – powiedział porucznik i zastanawiał się długą chwilę. – Powiedziałbym raczej, że musiałbyś zatoczyć koło, inkwizytorze.
– Dobrze. Wyobraźmy sobie więc, że mamy krąg – powiodłem czubkiem buta po podłodze – na którym to kręgu leżą zaatakowane wioski. Co jest w jego środku?
Rons i de Rodimond spojrzeli po sobie.
– Bagna? – zapytał niepewnie oficer. – Tak – dodał już stanowczym głosem. – Bagna.
– Więc tam musimy szukać morderców – rzekłem. – Ktoś zna te bagna?
– Żartuje pan? – roześmiał się Rons. – Po co ktokolwiek miałby je poznawać?
– Bandyci muszą gdzieś mieszkać i mieć co jeść. Założę się, że na bagnach znajdziemy ich kryjówkę. Czy jest ktoś, kto może nas poprowadzić? Smolarze? Bartnicy?
– Bartnicy… Hmmm… – zastanowił się Rons. – Słyszałem o bartnikach mieszkających w okolicy. Ale czy znają bagna, Bóg raczy wiedzieć.
– Chce pan naprawdę nam pomóc, inkwizytorze? – zapytał de Rodimond, a w jego głosie usłyszałem chyba coś w rodzaju niechętnego szacunku. – Ja nawet nie mam panu co zaoferować w zamian.
– Niech mi pan da, panie hrabio, kilku ludzi i zapasy żywności. Nie wiem, czy naprawdę znajdziemy coś na bagnach, ale wiem, że wielką mądrość możemy czerpać ze słów Pisma. A ono mówi: „kołaczcie, a będzie wam otworzone”
– Pojadę z nimi – rzekł porucznik. – Zabiorę Fontana, de Villego i kilku zbrojnych. Być może nic z tego nie wyjdzie, ale warto spróbować.
– A pańscy ludzie, inkwizytorze – z wahaniem w głosie zaczął de Rodimond. – Byli kiedyś w walce?
Roześmiałem się.
– Być może nie powinienem używać takich słów w stosunku do moich pomocników, ale to mordercy, panie hrabio. Jedni z najlepiej wyszkolonych, jakich w życiu widziałem.
Pokiwał głową, ale widziałem, że nie jest do końca przekonany.
– Nie wiem, Rons – powiedział w końcu. – To ty masz ryzykować głową. Nie wydam ci takiego rozkazu, ale zrobisz, jak uznasz za stosowne.
– W takim razie jadę z inkwizytorem, panie hrabio – zdecydował porucznik bez wahania. – Źle bym się czuł, wiedząc, że obcy człowiek walczy w mojej sprawie.
* * *
Podczołgaliśmy się, szurając brzuchami po mokrej ziemi, i przywarowaliśmy na linii krzewów. Widziałem postacie snujące się przy ogniskach. Na środku stała beczka, z której ludzie czerpali dzbanami lub kuflami, czuliśmy zapach pieczonego mięsa, a z dali dochodziły głosy rozmów.
– Pierwszy – szepnąłem. – Dacie radę ich zdjąć?
– Jasne, Mordimer – odparł bliźniak. – Widać wszystko jak na dłoni.
– Inkwizytorze – usłyszałem głos Ronsa. – A jeśli to nie oni? Jeśli zabijemy niewinnych?
Myślałem chwilę nad tym, co powiedział. Niespecjalnie obchodziło mnie życie tych ludzi, ale nie zamierzałem ryzykować własnego, jeśli nie miałoby to przynieść stosownego efektu. Faktycznie, istniało prawdopodobieństwo, iż byli to tylko spokojni osadnicy, chcący żyć z dala od prawa, podatków i władzy feudalnego pana. Takie rzeczy często zdarzały się w słabiej zaludnionych okolicach. Mogli to też być zbiegli chłopi albo banici, chroniący się w ostępach przed twardą ręką sprawiedliwości, lecz nie mający nic wspólnego z masakrą wiosek.