Wreszcie znalazłem przepis, o który mi chodziło, a który z takim powodzeniem zastosował doktor Gund. Procedura rzucenia uroku „białych robaków” była skomplikowana, a sam przepis zawiły i nie do końca jasny. Nie szkodzi. Doktor opowie dokładnie, jak przeprowadził eksperyment. Wyznam wam w zaufaniu, moi mili, że nie tylko odnajdujemy czarnoksięskie księgi. Maluczkim wydaje się, że również je niszczymy. Nic bardziej błędnego. Na stosach płoną falsyfikaty lub egzemplarze dzieł, których kopie już mamy. Bo w najbardziej strzeżonej bibliotece Inkwizytorium są one wszystkie – wszystkie zakazane dzieła. O wskrzeszaniu martwych i przyzywaniu demonów, o klątwach i czarach, o bluźnierczych modlitwach, o urokach i truciznach. Tam, za grubymi murami jednego z klasztorów, stoją rząd przy rzędzie księgi, pieczołowicie konserwowane przez starych bibliotekarzy. Każdy inkwizytor na koniec szkolenia ma prawo wejść do biblioteki. Aby ujrzeć potęgę zła i po raz pierwszy z życiu zmierzyć się z jego ogromem.
Powiem więcej. Inkwizytorzy nie poprzestają na wiedzy czerpanej z kacerskich, heretyckich i demonicznych ksiąg. Po przesłuchaniach oskarżonych piszemy własne komentarze i wyjaśniamy niektóre z bardziej skomplikowanych receptur. Podobno część z nich jest nawet sprawdzana w praktyce. Podobno istnieje w Inkwizytorium specjalna, tajna grupa inkwizytorów, którzy wypróbowują każdy z przepisów. Podobno, bo o tym się nie mówi o tym nie powinniśmy nawet myśleć.
Westchnąłem. Czas było opuścić przemiły domek doktora Gunda. Pozostawały sprawy natury, powiedzmy, organizacyjnej. Wiedziałem, że trzeba zrezygnować z dalszej podróży i zawrócić do Hezu. Z bagażem w postaci czarownika oraz jego księgozbioru, co oznaczało, że burmistrz będzie musiał dostarczyć co najmniej dwa juczne konie. Cóż, zapewne stać go na to… Jeśli tylko przerażony przyłapaniem brata nie zwieje z miasteczka. Może jego należałoby również zabrać przed sąd biskupi? A może powinienem przeprowadzić pierwsze przesłuchanie jeszcze na miejscu? Tylko, widzicie, niezbyt to wygodne przewozić kilkadziesiąt mil człowieka, którego już przesłuchano. A nie chciałem, aby mi umarł po drodze. W końcu śmiem uważać się za profesjonalistę…
Wstałem, zamknąłem uchylne drzwiczki, potem całą komórkę. Powlokłem się do miasteczka, a była już noc i znowu zaczął siąpić deszczyk. Postanowiłem, że najpierw zajrzę do aresztu. Na górze, przy stole, siedział Kostuch, popijał coś z metalowego kubka i z bardzo poważną miną ćwiczył tasowanie kart. Na mój widok zerwał się na równe nogi.
– Mordimer! Jak się czujesz? – Spojrzał w moją twarz. – Ouaaa – dodał.
– Właśnie – powiedziałem. – Właśnie tak się czuję. Gdzie doktor?
– Na dole. Drugi go pilnuje.
– Dobra. Szoruj do domu doktora i waruj przy komórce na drewno. I niech Bóg cię broni, żebyś ruszył się stamtąd na krok. Rozumiesz? Nie w domu, w środku, tylko w komórce!
– Dobra, dobra, Mordimer, rozumiem. Znalazłeś coś?
Spojrzałem na niego takim wzrokiem, że nic już nie mówiąc, poderwał się i ruszył w stronę wyjścia. Zgarnąłem ze stołu klucze do aresztu i odemknąłem drzwi.
– Kto tu? – Usłyszałem czujny i trzeźwy głos Drugiego.
– Na miecz Pana, bliźniak, nie zastrzel mnie!
Zszedłem po schodach. Doktor Gund nie tkwił co prawda w dybach, bo widać nie znaleźli ich w mieście (Swoją drogą, co to za miasto? Dyb w nim nie znaleźli!), ale leżał nagi i rozciągnięty na stole przygotowanym poprzednio z myślą o przesłuchaniu Loretty. Czarownik miał zakneblowane usta, a dłonie i stopy mocno przytroczone do metalowych klamer. Bliźniak założył mu nawet pętlę na szyję, żeby nie mógł poruszać głową. Poza tym moi chłopcy ogolili całe ciało doktorka i nie zrobili tego specjalnie delikatnie, bo na podbrzuszu, głowie i pod pachami miał rany od tępej brzytwy i sine wybroczyny. Nie wierzyłem, co prawda, aby diabeł miał się ukrywać we włosach przesłuchiwanego i stamtąd udzielać mu dobrych rad, ale przesąd był na tyle silny, że nie zamierzałem z nim walczyć ani nikogo ganić.
– Ale ty wyglądasz, Mordimer – Bliźniak spojrzał na mnie z wyraźnym, choć niespodziewanym współczuciem.
– Daruj sobie – mruknąłem i spojrzałem w twarz Gunda.
Patrzył na mnie wybałuszonymi i pełnymi bólu oczyma, bo nikt nie zatroszczył się, by poluzować mu więzy. Sam więc to zrobiłem. Nie ze źle pojmowanego miłosierdzia. Po prostu będę miał z niego więcej pożytku, kiedy poradzi sobie z samodzielnym chodzeniem. W końcu czekała nas długa droga do Hezu.
– Idę się przespać – powiedziałem. – A ty siedź tutaj. – Drugi skrzywił się, słysząc moje słowa, ale nic nie powiedział. – Gdzie podziałeś brata?
– Niby śpi, cholera! Powiedział, że zmęczyło go szukanie…
– Ja mu się zmęczę – odparłem, ale machnąłem tylko ręką.
Przyjrzałem się jeszcze raz rozłożonemu na stole Rundowi. Nagi i chudy, z wystającymi żebrami, skurczonym przyrodzeniem i śladami po zacięciach tępej brzytwy nie wygnał na potężnego czarownika. A jakby nie patrzeć, był nim.
* * *
Obudził mnie jednostajny łomot deszczu o okiennice. Cóż, niedługo trwała ładna pogoda. Oczywiście stos można przygotować i rozpalić również podczas ulewy, ale wierzcie mi, że najpiękniejsze widowisko odbywa się w czasie letniego, bezchmurnego wieczoru, kiedy czerwień płomieni współgra z czerwienią zachodzącego słońca. Ale tutaj – w Thomdalz – i tak nie mieliśmy zamiaru rozpalać stosu.
Otworzyłem okiennice. Rynek znowu przypominał bajoro. Dwie wychudzone świnie pałętały się na jego środku, a jedna ocierała się bokiem o metalowy słup.
– Co za dziura – mruknąłem do siebie i wyszedłem na korytarz zawołać karczmarza.
Nigdzie się nie spieszyliśmy, więc kazałem przygotować kadź z gorącą wodą, ług oraz brzozowe witki. I dobre śniadanie. Po modlitwie zawsze mam piekielny apetyt i teraz też czułem, że zjadłbym konia z kopytami. Pławiłem się do późnego rana i tylko od czasu do czasu wołałem służebną dziewkę, żeby doniosła gorącej wody. Leżałem tak sobie w drewnianej kadzi wypełnionej wrzątkiem, żarłem z glinianej michy kaszę z wieprzowym mięsem i zapijałem zimnym piwem. Och, było mi dobrze, mili moi, ale wiedziałem, że to tylko krótki moment wytchnienia w znojnym życiu Bożego sługi.
W końcu wyszedłem z kąpieli, kazałem Pierwszemu, żeby zmienił brata stróżującego w areszcie, a sam postanowiłem odwiedzić burmistrza. Co prawda zarówno on, jak i ksiądz próbowali dotrzeć do mnie poprzedniego dnia, ale surowo zakazałem karczmarzowi kogokolwiek wpuszczać na piętro. I, jak widać, spisał się dobrze.
Burmistrza i księdza nie musiałem długo szukać. Siedzieli w izbie, przy dzbanku piwa i nie wyglądali na zadowolonych z życia.
– Witajcie, panowie – powiedziałem, przygładzając mokre jeszcze włosy. – Cóż was sprowadza tak rano?
– Mmmm-ój bbraaa… – zaczął burmistrz.
– Mam nadzieję, że miał pan solidne powody, by uwięzić szanowanego obywatela naszego miasta, mistrzu inkwizytorze – powiedział ksiądz cicho.
Tym razem oczy miał spuszczone, patrzył w blat stołu i mówił z pokorą. I miał rację. W końcu przednie zęby już stracił.
– Doktor Gund jedzie wraz ze mną do Hez-hezronu, gdzie zostanie poddany dokładnemu badaniu…
Burmistrz jęknął głucho i opadł na krzesło.
– Do waszej wiadomości powiem tylko, że oskarżony jest o praktykowanie czarnej magii, posiadanie zakazanych ksiąg, potrójne zabójstwo i herezję. Ty, księże, również przygotuj się do drogi. Masz stawić się za trzydzieści dni od dzisiaj u Jego Ekscelencji biskupa. Zostaniesz poddany przesłuchaniu, mającemu na celu wyjaśnienie, jak się mogło stać, że pod twoim nosem praktykował czarownik. A ty – Podszedłem tak blisko niego, że mogłem go dotknąć. – Oskarżyłeś niewinną kobietę.
Cofnął się o krok i potrącił krzesło.
– Nnnie wiedziałem – zająknął się. – na Boga żywego, inkwizytorze…
– Cisza! – rozkazałem. – Nie zostałeś jeszcze o nic oskarżony.