– Przeczytałem protokoły. – Rzuciłem na stół plik papierów. – To jest gówno, panowie.
Ksiądz chciał już coś powiedzieć, ale w porę kłapnął zębami. Być może nie chciał znowu mieć przetrąconego nosa.
– W związku z tym, zanim zejdziemy do oskarżonej, chcę, żebyście udzielili mi informacji. Liczę, że będą wyczerpujące oraz szczere.
– Z-z-zzapew – powiedział burmistrz i chciał coś dodać, ale uniosłem dłoń.
– Zasady są takie: ja pytam, wy odpowiadacie. Zrozumiano? Kim byli trzej zamordowani?
– Di-di-di – zaczął burmistrz.
– Dietrich Golz, handlarz końmi. Balbus Brukdoff, mistrz farbiarski i Peter Glaber, mistrz rzeźnicki – odparł zamiast niego ksiądz. – Dwaj wdowcy i kawaler.
– Macie tu farbiarnię? – zdziwiłem się. – No proszę. Jak zginęli?
– Zża-zża-zża…
Spojrzałem pytająco na księdza.
– Zżarły ich robaki – wyjaśnił niechętnie i jakby z obawą w głosie.
– Wszy z waszej gospody? – zażartowałem sobie.
– Kiedy umarli, wyszły z nich długie, grube, białe glisty – rzekł ksiądz i przeżegnał się szybko. – Z wszystkich otworów.
Przyglądałem im się chwilę w milczeniu. Burmistrz uciekał wzrokiem, a ksiądz wręcz przeciwnie – patrzył mi prosto w oczy. Wziąłem ze stołu pszenny placek i ugryzłem. Dobry, świeżo wypieczony.
– Kto był świadkiem tego wydarzenia?
– W przypadku Golza tylko jego stajenny, ale robaki wypełzające z ciał Brukdoffa i Glabera widziało kilkanaście osób…
– Jjjja…
– Gdzie są te robaki?
– Schowały się w ziemi.
– Jasne – powiedziałem. – Kostuch?
– Nie pamiętam nic takiego, Mordimer – odparł, tak jak się spodziewałem.
– Czarna magia, księże, co?
– Tak sądzę – przytaknął poważnie.
– Kto wie… – odparłem w zadumie i podrapałem się po brodzie. – Chcieli się z nią żenić?
– Ttt-ttak.
– Zapisali jej coś w testamentach?
Burmistrz spojrzał na mnie, jakby po raz pierwszy usłyszał słowo „testament”, a ksiądz wzruszył ramionami.
– Chyba coś tam zapisali – rzekł niepewnie.
– A więc nic cennego, jak sądzę – skwitowałem. – Co znaleziono w czasie przeszukania? Pentagram? Zakazane księgi? Trucizny? Lalki?
– Nnn-nic.
– Nic – powtórzyłem. – Zabawne, prawda, Kostuch?
Nie odpowiedział, bo i nie spodziewałem się po nim odpowiedzi.
– Podsumujmy, co usłyszałem. – Wstałem od stołu, biorąc następny placek, bo były naprawdę smaczne. – W mieście ginie trzech szanowanych obywateli. Ginie, przyznaję, w niecodzienny sposób. Oskarżona o morderstwa dokonane za pomocą czarnej magii zostaje młoda wdowa, do której wszyscy trzej się zalecali. Nie ma śladów jej przestępstwa, nie ma motywów, podejrzana nie przyznaje się do winy. A wy nie wzywacie biskupiego inkwizytora, ba!, nie sprowadzacie chociażby kata, do czego, nawiasem mówiąc, i tak nie mieliście w tym wypadku prawa, i nie przesłuchujecie jej we właściwy sposób, tylko skazujecie od razu na stos. Wyrok wydany zostaje jednomyślnie przez burmistrza, dwóch ławników i księdza proboszcza, który występował jako asystent kościelny. Czy coś się nie zgadza w tym, co powiedziałem?
– Wszy-wszy…
– A więc: zgadza się. No cóż, czas porozmawiać z oskarżoną, prawda?
Skinąłem na Kostucha, bo obecność mego towarzysza przydaje się przy przesłuchaniach. Sam widok jego twarzy wywołuje u oskarżonych jakąś dziwną chęć zwierzeń.
Burmistrz zerwał się i odpiął od pasa klucz, którym otworzył solidne, dębowe drzwi w rogu pokoju. W mrok prowadziły strome, kamienne schody.
Areszt miejski składał się z trzech odgrodzonych przerdzewiałymi kratami cel (wszystkie oprócz tej jednej były puste) i większej komnaty, w której ustawiono zamówiony przeze mnie stół oraz mały stolik i cztery zydle. Na stoliku zauważyłem gęsie pióro, kałamarz oraz zwój czystych papierów i pięcioramienny świecznik z wypłakanymi do połowy grubymi, woskowymi świecami. W rogu komnaty stał żeliwny piecyk pełen żarzących się różowo węgli. Ale i tak było tam pioruńsko zimno i wilgotno.
Spojrzałem w głąb celi. Jasnowłosa kobieta, w sztywnej od błota koszuli, siedziała na służącym jej za posłanie wiechciu słomy i patrzyła na mnie ze strachem w oczach. Nasze spojrzenia spotkały się na moment.
– Wyprowadźcie oskarżoną – rozkazałem, a jeden ze strażników szybko podskoczył do zamka i zaczął się siłować z opornym kluczem.
Patrzyłem na niego przez chwilę, a potem usiadłem na zydlu przy stoliku.
– Kostuch, burmistrzu, księże – zaprosiłem pozostałych.
Strażnik wywlókł kobietę na środek pokoju. Nie krzyczała ani nie opierała się. Dawała sobą powodować, jakby była tylko szmacianą lalką.
– Połóżcie ją na stole i przy wiążcie dłonie i kostki do klamer – powiedziałem.
Strażnik zacisnął więzy, a ona syknęła w pewnym momencie z bólu.
– Nie za mocno – powiedziałem łagodnie.
– Wyjdź – rozkazałem, kiedy już skończył.
Wstałem od stolika i zbliżyłem się do niej, tak, aby mogła dobrze mnie widzieć. Próbowała unieść głowę, ale nie za bardzo jej to wychodziło, bo więzy mocno trzymały.
– Nazywam się Mordimer Madderdin – rzekłem – i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Przybyłem tu, aby ci pomóc, moje dziecko.
Przez moment coś w rodzaju nadziei pojawiło się na jej twarzy. Ileż ja razy obserwowałem podobny widok! Ale zaraz potem ta nadzieja zgasła i kobieta się nie odezwała.
– Jesteś bardzo piękną kobietą, Loretto – powiedziałem. – A ja jestem przekonany, że twoja niewinność dorównuje twej piękności – usłyszałem, że ksiądz głęboko wciągnął powietrze. – Jednak musimy przejść przez ten nieprzyjemny proces. Rozumiesz, moje dziecko, ale takie są wymogi prawa…
– Tak – odezwała się wreszcie – tak, rozumiem.
Piękny, głęboki głos, a na samym jego dnie wibrowała jakaś niepokojąca nutka. Nie dziwiłem się, że miała trzech zalotników należących do najbogatszych obywateli miasteczka. Sądzę, że nawet szlachcic nie powstydziłby się takiej żony. Zresztą znałem szlachciców, którzy żon powinni raczej szukać w chlewie, a nie w mieszczańskich domach.
– Mam nadzieję, Loretto, że po naszej rozmowie wrócisz spokojnie do domu…
– Zniszczyli mój dom – wybuchnęła nagle i usiłowała podnieść głowę, ale znowu więzy ją powstrzymały. – Rozkradli wszystko, poniszczyli… – zaszlochała krótko.
– To prawda? – Obróciłem wzrok na burmistrza. – Od czego masz strażników, człowieku?
Nic nie odpowiedział, więc zwróciłem się z powrotem w stronę Loretty.
– Jeśli okażesz się niewinna, miasto poniesie wszelkie koszty – powiedziałem – i wypłaci ci odszkodowanie. Tak mówi prawo.
Tym razem burmistrz westchnął głęboko, a ja uśmiechnąłem się w myślach.
– Jest tylko jeden warunek naszej rozmowy, Loretto – ciągnąłem. – Wiesz chyba jaki?
– Mam mówić prawdę – powiedziała cicho.
– Tak, moje dziecko. Przecież Pismo mówi wyraźnie: „I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi”. Znasz Pismo, Loretto?
– Znam, panie.
– Wiesz więc, że Pismo mówi również: „Jam jest pasterz dobry, a dobry pasterz duszę swą daje za owce swoje”. Ja jestem tym pasterzem, Loretto, i zjawiłem się, by dać za ciebie duszę. Aby cię wyzwolić. I wierz mi, że uczynię to…
W taki lub inny sposób – dodałem w myślach.
– Dobrze – powiedziałem. – Rozpocznij spisywanie protokołu, księże.
Czekałem spokojnie, aż ksiądz zapisze wszystkie nieodzowne formuły. Tego a tego dnia i roku pańskiego, w tym a tym mieście, ci a ci ludzie stawili się na rozprawie, by osądzić… I tak dalej, i tak dalej. Trwało to dość długo, więc miałem okazję, by przyjrzeć się dokładnie Loretcie. Leżała z zamkniętymi oczami, ale miałem dziwne wrażenie, że czuje mój wzrok. Z całą pewnością była piękna. Jasne, gęste włosy i delikatna twarz z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, które tylko dodawały uroku. Kiedy mówiła, zauważyłem, że miała śliczne, jasne zęby, co, wierzcie mi, w naszych złych czasach jest wyjątkiem. Kształtne dłonie i stopy, smukłe łydki, duże, jędrne piersi… O tak, mili moi, Loretta Alzig nie pasowała do Thomdalz i ciekaw byłem, czy sama zdaje sobie z tego sprawę. Rzecz jasna, przesłuchiwałem już równie piękne kobiety, a może piękniejsze niż ona. Podstawowa nauka inkwizytorska brzmi: nie zwracaj uwagi na powabne kształty. „Nie będziecie mieć względu na osobę żadnego” – mówi Pismo i dodaje: „Nie sądźcie według pozorów”.